W tej przestrzeni między narodzinami a śmiercią, w tej ulotnej chwili, którą nazywamy życiem, uczymy się funkcjonować wśród innych. Jak cienie przesuwamy się po powierzchni wspólnej egzystencji, czasem spotykając się w zgodnym tańcu, innym razem – w konflikcie ruchów i gestów. Opiekujemy się sobą nawzajem, troszczymy się, spieramy, kochamy i nienawidzimy. Różnica zdań jest oddechem, jej życiodajnym tlenem. To codzienność, wpisana w naszą kruchą obecność na tej planecie.
Z czasem zaczynamy rozumieć, że nie jesteśmy sami. Są inni – z inną wrażliwością, innym doświadczeniem, inną racją. I choć czasem ta racja kłóci się z naszą, to różnica zdań pozostaje czymś naturalnym. Spieramy się z sąsiadką, z przełożonym, z policjantem. A nade wszystko – z tymi, którzy popierają tę czy inną opcję polityczną. Tak było od zawsze. Zawsze byli tacy, z którymi się nie zgadzaliśmy. I to jest w porządku.
Bo przecież czymś zupełnie normalnym jest nie zgadzać się z politykiem, kwestionować jego decyzje, krytykować proponowane zmiany. Mamy prawo uważać, że coś powinno wyglądać inaczej – że my wiemy lepiej, że nasze rozwiązanie byłoby sprawiedliwsze, mądrzejsze. Czasem nawet zapominamy o cudzym zdaniu. I to też się mieści w ramach demokratycznej codzienności.
Ale dziś nie chodzi tylko o to, że się z kimś nie zgadzamy. Stawką nie są poglądy – ale granice człowieczeństwa.

Dziś przeżywamy moment, gdy zwykła różnica zdań przekształca się w przepaść. Co, robić gdy widzimy, że za tą różnicą kryje się coś głębszego – chłód, cynizm, całkowity brak empatii?
Gdy prezydent Stanów Zjednoczonych – kraju, który przez dekady był moralnym kompasem Zachodu – w odpowiedzi na brutalny atak ruskich mówi tylko, że „musieli się pomylić”, świat drży. Bo nie chodzi już tylko o niezgodę z politykiem. Chodzi o przerażającą zimną pustkę tam, gdzie powinno bić ludzkie serce.
Słowa, które wypowiedział są odczłowieczające. Paskudnie rozpełzają się po mediach, zatruwają fora, rozmnażają się w tweetach. Bezemocjonalne, bezduszne, sklejone z mazi obojętności. Ich echo nie milknie, tylko przybiera na sile – jak burza, która nie chce się rozejść.
American Dream zmienia się na naszych oczach. Drastycznie, gwałtownie, w kierunku, którego nikt nie potrafi przewidzieć. Do momentu gdy wewnętrzna erupcja rozerwie dotychczasowe ramy. Wyleje się na ulicy. Wejdzie do domów.
Twardy elektorat nazywa ruskie rakiety „gniewem bożym”, karą wymierzoną niewiernym w Niedzielę Palmową. Karą – za grzech inności, za odmienność, za niezależność. I to właśnie ci ludzie – z twarzami wpatrzonymi w najnowsze tweety na ekranie telefonu, dłońmi zaciśniętymi na Biblii i ustami pełnymi zemsty – są dziś ostoją człowieka, który włada Ameryką.

A jeszcze większy niepokój budzą ci, którzy z bezpiecznej odległości, z domów nad Wisłą i nie tylko, wielbią go równie żarliwie. Dołączają do nich polonijni fani prezydenta, żyjący w oparach absurdu. Ci którzy modlą się za mnie, za świat i za miłość – mając w sercu lód.
I do takich wydarzeń pasuje jak znalazł przypowieść, którą znamy od dzieciństwa – ta o talentach. Pan powierzył swoim sługom majątek: jednemu pięć, drugiemu dwa, trzeciemu jeden talent. Dwaj pierwsi pomnożyli dary, trzeci – zakopał swój. Ze strachu? Z wygody? Z braku odwagi? Powiedział głośno: „bałem się”.
Ale Pan nie uznał go za przezornego – nazwał go sługą złym i gnuśnym. Bo nie pomnażał dobra. Bo ten, kto chowa światło, pozwala ciemności rosnąć. A serce, które nie wybiera dobra, w końcu zaczyna słuchać zła. I to nie głośnego zła – ale tego, które mówi cicho, gładko, w telewizji i w Air Force One.
Bo kto rozwija w sobie spolegliwość wobec kłamstwa, nie pozostaje bierny – staje się jego przekaźnikiem. A zło, gdy nie zostanie odrzucone, przylega do ciała jak niewidoczna maź. Przenika skórę. I rozgaszcza się w duszy, jak we własnym domu.
Można nie zgadzać się z politykami – to prawo demokracji. Ale tego człowieka nie da się oceniać w tych samych kategoriach. On nie tylko mówi – on zmienia świat.
A świat, który tworzy, jest bardziej obcy, zimniejszy i bardziej niepokojący niż kiedykolwiek wcześniej.