Jaipur – miasto o barwie różu, tak o nim piszą ze względu na specyficzny kolor elewacji. Dla przyjezdnych to miejsce pełne historii, legend i architektonicznych cudów, a dla mieszkańców jego skarby stały się codziennością, niemal niezauważalnym tłem życia.
Jak w każdej podróży, tak i tym razem zastanawiałem się, jak miasto mnie przywita. Spędziłem w nim zaledwie dwa dni. Gdy przyjechałem pierwszego wieczoru, zamiast odpoczynku od razu zanurzyłem się w jego ulicach. Wbiłem się pazurem obiektywu, próbując nakarmić głodną migawkę – a przynajmniej tak mi się wydawało. Przedzierałem się między zabytkami, snując się po zakamarkach starego bazaru, usiłując znaleźć dla siebie koszulę – bez powodzenia. Podziwiałem grę świateł na fasadach pałaców, chłonąłem atmosferę, ale gdzieś w głębi czułem, że miasto wciąż nie otworzyło przede mną wszystkich swoich tajemnic.

Dopiero na Johri Bazaar, wśród błyszczących witryn jubilerskich i wieczornej krzątaniny sprzedawców, udało mi się na chwilę zatrzymać. W małej ulicznej garkuchni spróbowałem bhata poori – chrupiącego, nadziewanego placka ziemniaczano-soczewicowego, który pachniał masłem ghi i przyprawami. Wziąłem pierwszy kęs. Może to przez zmęczenie, a może przyprawy wdarły się do mojego krwiobiegu szybciej niż powinny, bo przez moment poczułem, że Jaipur właśnie uchylił przede mną rąbka tajemnicy. Nie przemawiał do mnie formą oświetlonych pałaców i fortów ale smakiem. Potem przyszło ukojenie. Kubeczek zimnych lodów, które roztopiły się w moich ustach szybciej niż zdążyłem pomyśleć co czuję do tego miasta.
Jaipur, założony w 1727 roku przez maharadżę Jai Singha II, miał być pierwszym w Indiach miastem zaprojektowanym według precyzyjnych zasad architektury. Podzielono go na dziewięć sektorów, inspirowanych wedami, aby symbolizować harmonię kosmosu. Przemyślana miejska urbanistyka, symetria i charakterystyczny różowy kolor fasad miały uczynić z Jaipur idealne miasto – takie uporządkowane, dostojne i godne królów.

Za tą fasadą harmonii kryją się mniej znane historie. Niektóre z najbardziej rozpoznawalnych budowli Jaipur nigdy nie pełniły funkcji, do których zostały zaprojektowane. Przykładem jest słynny Hawa Mahal – Pałac Wiatru. Jego misterna fasada, która o zachodzie słońca wygląda jak utkana ze świateł, nie była wcale fasadą rezydencji. To w rzeczywistości gigantyczny ekran z setkami okiennic, przez które kobiety dworu podglądały życie ulicy, pozostając niewidocznymi. Architektura, która zamiast przyjmować, ukrywa. Miasto, które mami i zaskakuje na każdym kroku.
Jaipur to nie tylko marmurowe pałace i geometryczna harmonia. Ma też swoje mroczne sekrety. Mniej znaną ciekawostką jest fakt, że pod miastem rozciąga się sieć podziemnych tuneli, łączących Amber Fort z innymi strategicznymi punktami. W czasach zagrożenia miały służyć jako drogi ucieczki dla władców i ich rodzin. Dziś większość z nich pozostaje zamknięta lub zasypana, ale miejscowi wierzą, że niektóre nadal prowadzą do nieodkrytych komnat pełnych skarbów. A może Jaipur skrywa więcej, niż pozwala zobaczyć swoim gościom?
Następnego dnia odwiedziłem Amber Fort, jeden z symboli Rajastanu. Jego majestatyczne dziedzińce i ornamentowe sale wciąż zawierają w sobie ducha dawnych czasów, gdy rządzili tu maharadżowie. Mimo całego splendoru, zastanawiałem się, czy Jaipur rzeczywiście zasługuje na te wszystkie zachwyty – zwłaszcza gdy porównywałem go z hipnotyzującym południem Indii, gdzie natura na każdym kroku splata się z mistyką w sposób, którego tu w surowych murach mi brakowało.
Drogę do fortu wybrałem inną niż większość turystów spragnionych wrażeń. W Jaipur działa niejedno biuro podróży oferujące „królewskie doświadczenie” – wjazd na dziedziniec Amber Fort na grzbiecie słonia. Kosztowna atrakcja, obwarowana też ograniczeniami czasowymi – zdaje się, że słonie wożą turystów tylko do 10 lub 11 rano. Więc wchodzą powoli, krok za krokiem, wspinają się pod górę, dźwigając na swych grzbietach tych, którzy chcą przez chwilę poczuć się niczym dawni maharadżowie. Dziś te słonie, są często zmęczone i niewłaściwie traktowane, turystyczna atrakcja.

Ja zamiast tego wjechałem autem – wiem, wiem, spaliny – ale za to mogłem swobodnie przemieszczać się wąskimi uliczkami, między murami pamiętającymi epokę, gdy Radżputowie rządzili tymi ziemiami. Po drodze mijałem stare domy, gdzieniegdzie z dobudowanymi balkonami, satelitarnymi antenami wciśniętymi między rzeźbione gzymsy. Wąskie, jednokierunkowe uliczki, wijące się ku górze między wysokimi budynkami, tworzą atmosferę klaustrofobicznego labiryntu. W takich miejscach nawet parterowy dom może wydawać się wieżowcem! Jest to też widok typowy dla Indii – tam, gdzie historia wciąż jeszcze żyje, teraźniejszość już wpycha się z całą swoją karkołomną improwizacją, tworząc unikalną mozaikę czasu. Potem już tylko zwiedzanie. Przepychanie się w wąskich przejściach z turystami.
Amber Fort, choć z zewnątrz prezentuje się majestatycznie, wewnątrz nie wzbudził we mnie większych emocji. Jego imponujące położenie na wzgórzu, z widokiem na jezioro Maota, to jednak obraz, za którym można zatęsknić po latach.
Podczas zwiedzania fortu nie opuszczało mnie poczucie, że poruszam się w tunelu czasu i przestrzeni, którego czasy świetności dawno już zanurzyły się w wody zapomnienia. Obserwowanie turystów wjeżdżających na dziedziniec na grzbietach słoni budziło we mnie mieszane uczucia. Choć dla wielu to atrakcja, dla mnie było to przypomnienie o kolonialnej przeszłości i dominacji białego człowieka. Na domiar złego, ponownie natknąłem się na grupę rodaków, których spotkałem wcześniej w Fatehpur Sikri – tym razem postanowiłem przemknąć obok nich niezauważony.
Po opuszczeniu fortu planowałem ruszyć prosto do Pushkar, zmieniłem zdanie, zmiana planów, odkładam wizytę na następną podróż. Biały turysta polujący na wielbłądy, zbyt oczywiste, zużyte. Jeszcze w Jaipur postanowiłem odwiedzić zupełnie inny zabytek „Świątynia Małp” – Galtaji, tam pojechałem. To miejsce urzekło mnie bardziej niż sam fort. Kompleks świątynny, wkomponowany w skalne szczeliny, emanuje mistycyzmem i duchowością. Legenda głosi, że święty Galav spędził tu 100 lat na medytacji, a bogowie, zadowoleni z jego ascezy, pobłogosławili to miejsce źródłem słodkiej wody, z którego powstało siedem basenów. Stada małp, żyjące tu w harmonii z pielgrzymami, dodają temu miejscu niezwykłego uroku. Czułem się, jakbym przeniósł się do innego świata, gdzie czas płynie inaczej, a góry otaczają to magiczne miejsce niczym strażnicy tajemnic.

Tu spotkałem Rohita – mężczyznę, którego historia była dowodem na to, że świat nie jest wcale taki wielki, jak się nam wydaje. Że pewne ścieżki są już zapisane, a my krok po kroku je odkrywamy.
Gdy od chłopaków, tresujących młode małpki do zdjęć z turystami, dowiedział się o tym, że jestem z Chicago, zaraz przybiegł z parkingu, czekał tam na kolejną grupę turystów, którą miał oprowadzać. Zaprosił do pobliskiego straganu i usiadł obok mnie, jakby nasze spotkanie było czymś naturalnym, jakbyśmy już kiedyś się znali, zaproponował herbatę, którą piliśmy w milczeniu. To miejsce naprawdę miało w sobie coś niezwykłego, co uciszyło zbędne słowa. Dopiero po chwili zrozumiałem, jak absurdalnie niezwykły był ten moment. Okazało się, że moja znajoma z Chicago, którą znam jedynie przez Facebook’a, podczas swojej podróży, wiele lat temu pomogła mu stanąć na nogi. Był wtedy chłopcem, zagubionym w rzeczywistości, w której przyszłość zdawała się niewidzialna i nieosiągalna. A jednak ktoś z drugiego końca świata podał mu rękę.
A teraz siedzieliśmy tutaj – ja, który przebyłem tysiące kilometrów, i on, który przebył drogę znacznie dłuższą, choć wcale nie w przestrzeni, lecz w życiu. Poczułem, jak wszystkie linie, które do tej pory zdawały się biec równolegle, nagle zaczynają się przecinać. Jak mosty, których istnienia nawet nie podejrzewałem, zaczęły łączyć miejsca, ludzi i zdarzenia. Chicago i Jaipur. Świątynia ukryta w górach i rozmowa, która mogła nigdy nie zaistnieć, a jednak się wydarzyła.
Przypomniała mi się wówczas jedna z przypowieści, którą kiedyś usłyszałem w Indiach:
Pewien człowiek, chcąc odnaleźć sens życia, wyruszył w długą podróż. Przemierzył dżungle, pustynie, rzeki i góry, aż w końcu trafił do świątyni na odległym wzgórzu. Mistrz, który tam mieszkał, spojrzał na niego i uśmiechnął się: „To, czego szukasz, już od dawna jest częścią ciebie. Podróż nie prowadzi do odpowiedzi – to ona sama nią jest.”
Podobnie jak wiele lat temu napisałem o Simurgu – pamiętacie? W legendzie o trzydziestu ptakach, które wyruszyły na poszukiwanie króla, by ostatecznie odnaleźć go w swoim własnym odbiciu, tkwi coś więcej niż tylko piękna metafora. Podróżujemy, pytamy, szukamy znaków – ale wszystko, czego potrzebujemy, nosimy w sobie.

I chyba właśnie tak się czułem. Jakbym znalazł odpowiedź na pytanie, którego nawet jeszcze nie zdążyłem zadać. Podziękowałem za poczęstunek i ruszyłem dalej – tym razem już pieszo, w stronę świątyni na wzgórzu. Droga prowadziła coraz wyżej, a w jej zakrętach czekały kolejne spotkania. Wyznawca Shivy, którego spojrzenie mówiło więcej niż słowa. Ofiara złożona w ciszy, wśród woni kadzideł i popiołu. I widok na miasto, który na kilka chwil zatrzymał mnie w miejscu.
A potem przyszły pytania. Co jest ważniejsze? Dlaczego tutaj? Co dalej? Tyle razy w życiu wydaje się, że musimy gdzieś dojść, coś zdobyć, kogoś spotkać, by odnaleźć sens. A jednak wszystko to było już we mnie. Nie musiałem wyciągać rąk, by po to sięgnąć – ono czekało na swój czas.
Jesteśmy jak drobne, szklane paciorki nanizane na nitkę życia. Każdy z nich inny, każdy błyszczy inaczej, ale dopiero, gdy zobaczymy całą nić, dostrzegamy ukryty sens. Można ją przerwać w jednej chwili, zgubić się w chaosie przypadków – kiedy uda się ją dostrzec, życie staje się podróżą, nie szukaniem.
Nie musimy niczego, nikomu udowadniać. Nie musimy niczego szukać, wszystko jest w nas. Bo jesteśmy już tym, czym mamy być.

W drodze powrotnej do Agry planowałem odwiedzić Chand Baori – słynną studnię schodkową w wiosce Abhaneri, zaledwie 95 km od Jaipuru. Niestety, korki na drogach sprawiły, że dotarłem tam 7 minut po zachodzie słońca. Strażnik okazał się nieugięty i nie wpuścił mnie do środka. Obok wejścia jest mała świątynia Hanumana, uśmiechnąłem się do siedzącego tam mężczyzny, zdjąłem buty i na kilka chwil wskoczyłem na murek, z którego zrobiłem zdjęcie. Cóż, Chand Baori trafiło na listę miejsc do odwiedzenia, już wkrótce, wrócę tu, przy następnej okazji.
Darku,
Dzięki serdecznie za ciekawe opowieści z podróży. Muszę się przyznać, że byłem w Indiach kilka razy, ale moje odczucia i doświadczenia były zupełnie inne niż Twoje. Moje podróże tam nie były tak dogłębne jak Twoje i pewnie tez dlatego moje odczucia sa inne. Ale, teraz dzieki Twoim opowiesciom zaczynam zmieniac swoje zdanie na temat Indii i indyjskiej kultury. Historie Indii znalem pobieznie, ale teraz dzieki twojemu blogowi, poznaje ja dokladniej i coraz bardziej mnie to wciaga. Za co dziekuje. “Pelny szacunek”
Czekam na dalszy ciag.
Pozdrawiam
Mariusz
Mariusz,
to dla mnie wielka radość, że możemy spotkać się tutaj na blogu, porozmawiać, wymienić poglądy i podyskutować. W dzisiejszych czasach to ogromna wartość.
Zastanawiałem się przez moment, jak najlepiej odpowiedzieć na Twój komentarz, i tylko jedna historia przyszła mi do głowy – ta, o której pisałem w Co po nas – Fatehpur Sikri. Cała jej esencja kryje się w tych słowach:
Świat wbija nam w głowy różne stereotypy, cudze obserwacje i opinie. Czasem nawet nie mamy chwili, by się nad nimi zastanowić – przyjmujemy je bezrefleksyjnie, jak monetę rzuconą na stół. A przecież świat jest wymagający, żąda od nas wiele, a przede wszystkim uważności.
Dlatego czasem tak, a nie inaczej wychodzi.
A jeśli choć trochę przekonam Cię do Indii, cóż – pewnie pojawią się kolejne pytania, które, jestem pewien, prędzej czy później do Ciebie przybiegną. I wtedy chętnie na nie odpowiem.
Nie chcę nikogo przekonywać ani namawiać. Chcę, by to była droga każdego Czytelnika – jego własna. Bo wiem, że Indie nie są dla każdego. A przynajmniej tak się mówi
Dariusz
Ciekawe zderzenie odmiennych opinii i obserwacji. Czym innym sa próby odczarowania stereotypów i ukazania czegos w innym, przychylnym swietle, a czym innym jest niedostrzeganie ciemnych stron i wad. Czytajac wpisy Dariusza (Twoje, Darku) mam czasem wrazenie, ze jest w nich zbyt duzo lukru. Tez fascynuja mnie Indie, tez tam bylam i zamierzam wracac jak najczesciej sie da, jednak nie zamierzam udawac przed soba czy innymi, ze nie ma tam tak samo duzo zla jak i skarbów. Nie zapominajmy, ze jest to kraj, który do niedawna (a moze nawet w pewnych rejonach w dalszym ciagu) m.in. praktykowal sati, czyli palenie wdów. Indie znane sa z gwaltów, korupcji, o niewyobrazalnej biedzie i znieczulicy nie wspominajac. Wierze w balans i sprawiedliwosc osądów
Sylwio,
Twój komentarz pod moim ostatnim wpisem skłonił mnie do głębszego zastanowienia nad różnymi perspektywami podróżowania, które może najlepiej zilustruje przypowieść o trzech podróżnikach, którą znajdziesz w tekście: Co po nas – Fatehpur Sikri. Każdy z nas wyrusza w podróż z własnym bagażem oczekiwań i doświadczeń, które kształtują nasze wrażenia po dotarciu na miejsce.
Opowiem Ci dwie prawdziwe historie, które wydają się jak z innej rzeczywistości, ale są ze sobą głęboko splecione. Wyobraź sobie je jak dwie piosenki o miłości — różnie interpretowane, lecz obie opowiadające o tym samym uczuciu, a różnica polega przede wszystkim na doświadczeniu wykonawcy, który swoją interpretacją oddaje różne emocje.
Jedna z moich znajomych, która od lat mieszka w USA, postanowiła spełnić swoje marzenie o podróży do Maroka, wybierając się na rejs luksusowym statkiem. Wszystko, czego mogła oczekiwać od takiego wypoczynku, zostało zrealizowane: od eleganckiego zakwaterowania na statku, przez smaczne posiłki i koktajle serwowane na pokładzie, aż po towarzystwo miłych przyjaciół i współpasażerów, a na kompetentnym przewodniku kończąc, który doskonale orientował się w lokalnych realiach. I jak każda osoba w podróży, jestem pewien, że miała ze sobą bagaż marzeń i planów, które chciała zrealizować na miejscu.
Była właśnie w autobusowej podróży po zachodnim Maroku, w drodze do najsłynniejszego miasta – Casablanki. Pamiętasz film? Taka np. scena w deszczu, w której Rick stoi na peronie, odczytując ostatni list, oraz scena przy fortepianie, gdzie Ilsa prosi Sama, aby zagrał „As Time Goes By”. Uwielbiam!
Oto jej podróż, która zaczęła się jak idealnie napisany scenariusz, nagle przyjęła zupełnie inny obrót. Gdzieś pomiędzy lśniącymi fasadami dużych miast, wczesnym porankiem, zrozumiała, że jej potrzeby fizjologiczne są wspólne dla wielu podróżnych. Gdy kierowca, nie mogąc dłużej ignorować licznych próśb, zatrzymał się przy lokalnej restauracji w małym, marokańskim miasteczku, po obudzeniu gospodarza, wszyscy z ulgą ruszyli do miejsca, które okazało się zaledwie prymitywnymi otworami w podłodze i co gorsze, bez toaletowego papieru i bieżącej wody! Spotkanie z tak odmienną rzeczywistością wywołało u niej uczucie niezadowolenia. Po powrocie, podczas naszego spotkania, gdzie dzieliliśmy się opowieściami z podróży, wyraziła swój żal i wielką dezaprobatę z powodu braku elementarnych udogodnień, które uważała za oczywiste. Jej rozczarowanie było wyrazem głębszego zaskoczenia, że miejsce tak chętnie odwiedzane przez turystów, tak hojnie wspierane ich pieniędzmi, może tak bardzo odbiegać od zachodnich standardów.
Podczas mojej podróży do Indii w 2023 roku miałem okazję odwiedzić niezwykłą osobę, o której wcześniej tylko czytałem. Zaprzyjaźniłem się wirtualnie z Renatą dzięki naszej wymianie wiadomości. Mieszka ona ze swoim mężem i dziećmi w małej, spokojnej wsi na południu Indii, w Tamil Nadu, z dala od miejskiego hałasu. Renata przeprowadziła się tam w 2013 roku, po opuszczeniu Polski i Anglii, pozostawiła za sobą dobrze płatną pracę i kredyty. Podjęła decyzję o ograniczeniu miejskich standardów i życiu na farmie, w prostocie i blisko natury. Tu nasuwa ważne pytanie, które często zadajemy naszym dzieciom: „Kim chcesz być, gdy dorośniesz?” Odpowiedzi zazwyczaj są skoncentrowane na zawodach, takich jak lekarz, pilot, strażak czy nauczyciel. Renata wybrała inne priorytety — chciała być szczęśliwa, zdrowa, spełniona, kochana.
Uwierz mi, że życie na wsi w Indiach nie jest jej łatwe. Mierzy się Ona z wieloma wyzwaniami, od barier językowych, przez różnice kulturalne, po adaptację do lokalnej kuchni. Pomimo tych przeszkód, Renata znalazła sposób, by odnaleźć radość w codzienności — do ubiegłego roku prowadziła domową edukację dla swoich dzieci, wciąż bierze aktywny udział w maratonach i eksploruje kulinarny świat Indii. Prowadzi z mężem samo wystarczającą eko-farmę i budują dom. Jej rolki na mediach pełne są uśmiechu i spełnienia. Pamiętam też moment, gdy po kilkugodzinnej podróży zajechaliśmy do niej na farmę i gdy córka wyszła nas przywitać niosąc wodę do picia, takie momenty na zawsze nas odmieniają.
Chociaż moje doświadczenia w Indiach są pełne kontrastów, zawsze staram się pisać o nich szczerze. Nie ukrywam trudności, takich jak naciągactwo czy ubóstwo, które są niestety częścią tego kraju. Moje relacje z Indii są przede wszystkim osobistymi opowieściami o przeżyciach, które głęboko mnie dotknęły i które przeżyłem w pierwszej osobie, znam je z własnego doświadczenia. Niezależnie od tego, co mi się podobało lub nie, zawsze dążę do tego, aby napisać prawdę o moich emocjach.
Mam nadzieję, Sylwio, że odczytasz moje słowa jako głęboko osobiste opowieści o tym jakie mogą być podróże. To, co odkrywamy w trakcie naszych wypraw, zależy od naszych oczekiwań, od tego, co nosimy w sercach. Miłość jest tylko jedna, ale opowieści o niej tak wiele, jak wielu piosenkarzy próbujących ująć jej esencję w swoich pieśniach. Każda melodia, każdy wers, choć może wydawać się znajomy, niesie w sobie bardzo osobistą interpretację tego uczucia. Z podróżami jest podobnie jak z piosenkami.
Otwierając się na nowe doświadczenia, a zostawiając Wielkie Oczekiwania za sobą, uczymy się rozumieć różnorodność świata, który nas otacza w nowym miejscu. Renata, żyjąc na indyjskiej wsi, z dala od miejskiego zgiełku, nauczyła mnie, że można odnaleźć harmonię tam, gdzie inni mogą widzieć tylko trudności. I dlatego takie są moje wpisy. Za każdym razem otwieram się na nowo i opisuję to tak, jak rozumiem, czuję i postrzegam.
Dariusz