Gdy stoi się nieco z tyłu, tuż tuż, krok za publicznością płynącą jak lawa, powoli sunącą ku muzycznej magii, widzi się więcej. Czasem warto o tym pamiętać.
Nabiera się wówczas niezwykłego dystansu, tego niepowtarzalnego uczucia, wręcz pewności, że to co robi się – czyni się ku pożytkowi tych, którzy pozostali niewinni. Czasem jest tak, że nie można rozpoznać tego co dzieli od możliwej perfekcji, od tego co jest jedynie budynkiem, stodołą, polepą. Skoro wydaje się, że samym uczestnikom to nie przeszkadza i nie dostrzegają różnicy.
Przecież to historia, której nie zmyśliłem. To jak zatrzymany kadr, chwila, może ułamek sekundy, zawarty pomiędzy przeznaczonym na świąteczny stół ptakiem, a jego ofiarą. Rytuał zabicia zwierzęcia dobiega końca. Chwytasz go mocno, trzymasz wprawną ręką, drugą w tym czasie podnosisz nóż. Po Twojej stronie jest czas i doświadczenie. Ten moment pomiędzy chwilą gdy zapada decyzja o poświęceniu trzymanego zwierzęcia i danym słowem. Zostaje jego cień. Skoro publiczności nie przeszkadza brzmienie miejsca, tak podobnego do wielu do których uczęszczali na muzyczne wydarzenia, to dokładnie otrzymują to co pamiętają z rodzinnego kraju. Tym wpisem dziękuję za muzykę, że istnieje od wieków, że przetrwała w nienaruszonej formie uczuć, emocji i wspomnień. Varius Manx w Chicago. Thank God for music…