Czytając na zaprzyjaźnionych blogach, artykuły i wpisy ich właścicieli, zauważyłem z niepokojem, że większość pisana w pierwszej osobie dotyczy tematów smutnych, mało pozytywnych. Szare twarze, zapatrzeni w siebie autorzy, opisują wspomnienia z dzieciństwa, a to moment nagle przerwanego odpoczynku, a to jazdę autobusem nie w tym kierunku co trzeba czy nawet mimowolne moczenie.
Dziś po przerwie dwa wpisy w jednym bo przecież jeden to za mało…
Nie przeraża mnie używanie pierwszej osoby, poprawnych lub mniej form czasowych, boję się jednak takich tematów które przywołałem otwierając ten wpis. Opisują one świat bardzo niezgrabny i pełen pomyłek. Takie teksty dają przyzwolenie na istnienie brzydoty, ale nie tej, która już tu jest jako przeciwwaga dla piękna, bowiem bez brzydoty piękno nie istnieje. Takie teksty odbieram jak pieśń tryumfu osób społecznie upośledzonych, które chowając się za własnym wyobrażeniem siebie, roszczą prawa do osądzania. I tak oto rozpoczął się wyścig w którym niektórzy już odeszli inni dopiero się narodzą, biorę w nim udział i ja. Podglądam jak po drugiej stronie na dobre rozgościła się szarzyzna: twarzy, muzyki, sztuki.
Podczas pisania tego postu na kilka chwil wyszedłem na zewnątrz, wciąż wpatrzony w niewielki ekranik telefonu mozolnie wstukując słowa, robiąc notatki. Zatrzymałem się. Stojąc w pełnym słońcu, czułem jak w moim ciele, falami rozchodzi się energia posiłku, poczułem jak od słońca nagrzewa się skóra. W słuchawkach rozbrzmiewała „La Sagrada Familia” w wykonaniu The Alan Parsons Project i wtedy poczułem, że może być piękniej! Postaram się więc by wpis nie był taki szary jak twarze dookoła mnie. Idąc tym tropem, kto wie co łączy Tomka Beksińskiego i drużynę koszykarską Chicago Bulls?
Powoli wygrzebuję się z dołka do jakiego sam się zapędziłem biorąc na swoje barki więcej odpowiedzialności niż mógłbym unieść, co innego we dwoje. Z radością więc mogę napisać, że druga edycja festiwalu The Chopin IN The City dobiegła końca. Jest to informacja o tyle dobra, że jako fotograf na licznych festiwalowych wydarzeniach miałem okazję nie tylko przysłuchiwać się wykonywanej muzyce ale też obserwować muzyków i publiczność, która ze strony amerykańskiej dopisała wyjątkowo. Piszę to z pełną odpowiedzialnością za swoje słowa, że kolejny raz diaspora polska niczym papierek lakmusowy, w pełni „udowodniła” swoją przynależność kulturową. Lubią się Polacy obnosić ze swoją wiarą, lubią dużo mówić o polskim wpływie na europejską kulturę lecz najmniej lubią na obczyźnie prawdziwie kultywować to czym się chełpią.
Nie piszę tego w formie wyrzutów i narzekania, lecz jako świadomy, dorosły człowiek, który powoli zaczyna dostrzegać ukryte piękno dźwięków kompozycji Fryderyka Chopina. Z 11 wydarzeń muzycznych o różnym stopniu chopinowskiego ich zabarwienia do najczęściej przeze mnie wspominanych zaliczam dwa piękne koncerty. Pierwszy „Voice of Suka” w Old Town School of Folk Music i ten ze szkoły polskiej w Palatine. Pierwszy koncert cenię sobie za obecność instrumentalistki, wokalistki i pedagoga, dr hab. sztuk muzycznych, kompozytorki Marii Pomianowskiej, która zagrała z Juanem D. Pastorem, edukatorem, który studiował w Concervatorio Nacional de Lima, mistrza afro-peruwiańskiej perkusji. Lekkość z jaką wydobywali dźwięki ze swoich instrumentów zaliczam do wydarzeń magicznych, a może nawet nieco fantastycznych. Polskie korzenie dźwięków, folkowe brzmienie oberków i twardo wypowiadane angielskie słowa Pomianowskiej zachwyciły mnie do głębi.
Drugim ważnym dla mnie wydarzeniem tego festiwalu był koncert „Mazurki” w szkole polskiej im. Chopina w Palatine. Powodem nie jest przysłowiowe: „klapa, rąsia, buźka, goździk” wciąż tak widoczne w organizacyjnym drylu polonijnych przygotowań akademii, a duże zainteresowanie, które obserwowałem w oczach nastolatków ich ciekawość, podziw i zasłuchanie. Na nowo w mojej pamięci odżyły lekcje historii gdy przysłuchiwałem się wysypywanym z rękawa opowieściom urodzonego w Holandii, a wychowanego na wyspie Curaçao Alexandra Krafta van Ermela o polskich żołnierzach Powstania Listopadowego przywożących ze sobą na karaibską wyspę wspomnienia o ojczyźnie w postaci mazurków Chopina i emocjonalnych opowieści. Tak pozostało do dnia dzisiejszego, na Curaçao gra się polską muzykę i nie ma w niej miejsca na parzenice i swargi.
Podążając tropem wolnościowym… Jest takie powiedzenie, które w najprostszy z możliwych sposobów opisuje podejmowanie ważkich decyzji podczas naszego krótkiego życia:
Cokolwiek uczynisz, możesz zrobić to dobrowolnie lub pod naciskiem. Jeśli zrobisz to z własnej woli, stanie się niebem. Jeśli zrobisz to wbrew sobie, stanie się piekłem.
Tak trafiłem na koncert legendarnego zespołu Perfect. Pamięć muzyki i śpiewanych tekstów przeniosła mnie w lata szczenięcego buntu, gdzieś w okolice ulicy Kawaleryjskiej. Potem szkoła średnia, pierwsze wydania listy przebojów, był rok 1982 i Marek, którego nie ma wśród nas, jest przecież, ale nie tu. Potem długo, długo nic, no może jeszcze serial z pewną piosenką zespołu użytą jako temat przewodni, a na końcu koncerty z roku 2010, 2013 i ten z 2018. Tak więc po latach idealna figura koła stała się doskonała.
Koncert z roku 2010, daleko na południowych przedmieściach miasta, w mojej pamięci zachował się wyjątkowo nieatrakcyjnie. Pamiętam taki kadr, gdzie sfotografowałem młodego mężczyznę trzymającego na rękach zasypiającą córkę, a przed nim głośnik obstawiony pustymi puszkami po piwie i plastikowymi szklaneczkami po drinkach. Pamiętam też zaciekawienie z jakim przypatrywałem się rozwianym włosom lewitującego Grzegorza Markowskiego podświetlanym od tyłu białym snopem światła. To wszystko pozostało w mojej pamięci. Trzy lata później, w maju, na największym jarmarku polskości po raz kolejny doświadczyłem dziwnego uczucia, które niespodziewanie odbiera zapał do pracy i zawiesza całe ciało w próżni, zmuszając do wysłuchania tego jedynego utworu… Z Markiem słowa Autobiografii spisywałem przed lekcją matematyki, na brudnej ławce, zażarcie kłócąc się kto lepiej pamięta tekst i co to jest do jasnej cholery „Blue suede shoes”.
Koncert z roku 2018 różnił się od poprzednich, a może moje postrzeganie zmieniło się przez te lata? Tego nie wiem. Markowski wydawał mi się być w niezłej formie ale nijak nie potrafiłem dostrzec jakiegoś zaangażowania na tu i teraz. Przyleciał do Chicago zespół znakomitych muzyków, zagrali cudowne kawałki sprzed lat i kilka nowych, muzyczny majstersztyk! Jednak nie było mi dane poczuć na ciele gęsiej skórki przy klasycznych utworach: Pepe wróć, Autobiografia, Lokomotywa z ogłoszenia… Wyrósł pomiędzy nami wysoki mur, którego nie tylko nielegalni nie mogą przeskoczyć, ale nawet i ja nie próbowałem doszukać się przyczyny jego istnienia. Tego wieczoru liczyłem na „wisienkę na torcie”, wspólny występ ojca i córki. Patrycja Markowska ma w sobie coś ujmującego – promieniuje dookoła pozytywną energią gdy się uśmiecha ale to za mało by wyrwać się i samodzielnie poszybować z gigantycznego przyciągania jakie generowane jest przez ojca.
Zanim odpowiem na postawione wcześniej pytanie związane z Tomkiem Beksińskim i zespołem The Alan Parsons Project chcę podsumować powyższe akapity słowami jednej z piosenek Kasi Nosowskiej:
Pstryknij na raz / Potrzyj palce dwa / Tyle to trwa / Tyle życia masz
W końcu zrozumiałem uczucia niewielu. Przepychanki, kłótnie i szepty za plecami. Wrogowie? Przyjaciele? Na końcu wszyscy jesteśmy równi.
Tomek nikogo nie zmuszał do polubienia jego wyjątkowego świata, każdy wchodził weń na własną odpowiedzialność, odkrywając piękno i ponadczasowe brzmienie dźwięków takich zespołów jak chociażby The Alan Parsons Project z gigantyczną produkcją „Tales of Mystery and Imagination” albumu koncepcyjnego opartego na tekstach Edgara Allana Poe z muzyką wielokrotnie prezentowaną w audycjach Beksińskiego. Kolejnym fenomenalnym albumem zespołu jest ten pochodzący z roku 1982 zatytułowany „Eye in the Sky”. Pierwszym utworem albumu jest instrumentalna kompozycja „Sirius” najlepiej znana w USA i na świecie jako krótki dżingiel, otwierający mecze Chicago Bulls na deskach Chicago Stadium i United Centre. Dżingiel ten przygotowany został i wypromowany podczas najważniejszych rozgrywek Chicago Bulls o mistrzostwo NBA w latach 1991-1998, a utworem wprowadzającym drużynę na deski parkietu pozostał do dziś.
A ja sobie właśnie wczoraj przypominałam same kolorowe chwile minionych dni. Opowieść podróżnika o chłopcu, który rzucił rogiem w księżyc. Pisankę mestrią kropkowaną. Mankiet koszuli misternie zarysowany piórkiem. Świętego w oknie łudząco podobnego do Bliskiego. I gest przywiezienia nowej książki ukochanej autorki. Taki dobry uczynek. Skracam oczekiwanie na pisanie. A Miśkowi dziękuję
M. Twoje słowa świadczą o tym, że to co mija ma sens. Ma sens wówczas gdy jest się otwartym na nadchodzące piękno, a to co najmniejsze, najdelikatniejsze i najmilsze przechowuje się właśnie we wspomnieniach. Nie warto jednak żyć tylko wspomnieniami i dla wspomnień! Choć czasem, niektórym to one nadają kształt i sens rzeczywistości, lecz…
„…Trzeba z Żywymi naprzód iść,
Po życie sięgać nowe:
A nie w uwiędłych laurów liść
Z uporem stroić głowę!”
Dziękuję za odwiedziny, prezent niezwykły, bo ludzki gest!
Wielki świat. Artyści z pierwszych stron gazet, kultura wysoka…. Wrażenia z pozycji uczestnika mają wielką przewagę nad opowieściami szarych ludzi w życiu których nic szczególnego się nie dzieje.
Dzięki za tę wędrówkę.
Pozdrawiam
Tatul, jeden z mało znanych republikańskich polityków powiedział: „edukacja publiczna jest inwestycją w naszą przyszłość” co bardzo popieram, dlatego wybieram takie tematy swoich wpisów by nie urazić najbardziej „czułych” a przy okazji by pokrzepić tych, którzy czasem nie mogą uczestniczyć w ważnych wydarzeniach. W żadnym wypadku nie będę głaskał po głowie tych, co mając szansę uczestniczenia w historii, nie czynią tego jedynie z partykularnych powodów.
Pod tytułowymi szarymi twarzami, rozumiem ludzi uwikłanych w codzienne sprawy, czasem kryją się za nimi właściciele cudownych serc! Bez zbędnych słów rozumieją wiele! Uważam więc, że opisywanie codzienności należy do tych, którym nie są obce słowa wielkiego Wiliama Blake’a.
Cieszę się, że daję możliwość swoim Czytelnikom, choć skromnego to jednak, uczestniczenia w sprawach i wydarzeniach czasem dla nich nieosiągalnych z powodu różnicy czasu lub geograficznego położenia. Biorę sobie za dobrą monetę Twoją tu obecność, bo wiem, że słowa me nie trafiają w umysłową pustkę.
Szczęśliwym, jak to pięknie opisałeś u siebie na blogu, można być przecież na wiele sposobów do jednych z nich niewątpliwie należy forma komunikacji: moralnie zdrowa, rzetelna i przede wszystkim uczciwa wobec odbiorcy. Stąd pisanie jest moją wersją inwestycji w przyszłość – wychowanie i nauczanie poprzez przykładu dawanie.
Inteligencja zawsze brała na siebie misję niesienia kaganka oświaty i to we wszelkich dziedzinach życia. “Noblesse oblige” odnosiło się właśnie do nich.
Tak trzeba.
Życzę powodzenia i dużo satysfakcji jaka z tego wynika .
Pozdrawiam
Dziękuję Tatul!