Morrisona spotkałem na ulicy Wróblej w Białymstoku, pierwszy raz. Były kryształowe statki, zbyt przykrótki koc i wiele słów, brakowało dnia i nocy by je wtedy wszystkie z siebie wygadać.
[layerslider id=”17″]Kto z nas nie bawił się w Indian? Nie robiłem tego, śniłem raczej i marzyłem o nich. Zawsze byłem pewien tego, że to politycy powinni umierać pierwsi, a nie muzycy Janis Joplin, Jimi Hendrix, Jim Morrison. Wtedy marzyłem najbardziej. Każdego dnia miałem setkę planów które to miejsce odwiedzę pierwsze.
Tak jednak nie zacznę tego postu. Pierwsze słowa będą o powrotach. Takich przesyconych mgłą, gęstą i mokrą. Gdy wystawiona prze okno pędzącego auta dłoń w ciągu kilku sekund stawała się mokra, wilgotna i tak nieprzyzwoicie nie należąca do mnie. Tak wtedy było. Jedynym ratunkiem był postój, gdzieś na zapomnianej, choć niedawno wybudowanej stacji paliwowej z dala od wszelkich zabudowań prawie w szczerym polu, by odczekać kilka godzin i znowu ruszyć w drogę powrotną.
To co pozostawiałem za sobą nie mogło ulec zapomnieniu. Po sześciu latach, przypadkiem natknąłem się na piosenkę Mirabala, wspomnienia powróciły, opowiadał w niej o własnym, wielkim połączeniu z grupą The Doors, muzyką mu bliską tak samo jak Jim, lecz tylko w niektórych bardzo drobnych punktach. O kosmicznych aspektach wielorakiego połączenia pomiędzy jego wujkiem Louisem, który zginął w Wietnamie, a Jimem Morrisonem. Ten utwór właśnie o tym mówi: Morrison and Louis Live’s.