Nad jeziorem otwiera się księga. Na dowolnie wybranej stronie, wiatr zatrzymuje przelewający się papier... tak oto tworzy się opowieść bez zakończenia.
Uważam, że wiele może zacząć się wtedy, gdy inne już się kończy, dobiega do swego kresu, wówczas może zacząć się proces likwidacji. Wtedy gdy coś przestaje być, tak to już jest, inne zaczyna swoje istnienie. Balans jest wówczas zachowany. Tak uważam.
Ciepłym popołudniem, później niż w samo południe lecz wciąż jeszcze przed nieodwołalnym słońca zachodem. Powietrze wówczas zmęczone dniem, opada, szykuje się do snu, do nocy, do spoczynku. Zmęczone szybowaniem pomiędzy ostrymi krawędziami brył wieżowców, wycieńczone dotykaniem gorącej stali i martwych szyb. Okien za którymi nie potrafią skryć się ci, którzy grzeszą swoim istnieniem. Tak oto mijają kolejne sekundy, minuty i godziny. Wieczność rozdrabnia się na tygodnie, miesiące i lata.
W oddali, wyglądając przez okno, gdzieś po drugiej stronie jeziora zaczyna grać orkiestra. Uderzenia werbla są silne, wydaje się, że młode dłonie trzymają pałeczki, puzony, talerze, jest i gong, a dalej skrzypce i dzwonki. Osobliwie wybijają takt zmierzchu.
Nad jeziorem mgła już nie opada, zatrzymała się. Wiszące w powietrzu mleko zastygło, żaby rechoczą. Wręcz namacalnie czuć wilgoć, oplata swymi mackami, jak zarodnikami pleśni, wszystko dookoła, każdy milimetr życia. Upiornie czarne ptaki, wyrzucanym z siebie skrzekiem, znęcają się nad kotami. Te, nie mogąc ich pochwycić, patrząc za nimi w niekończącą się niebieskość nieba, tragicznie, kocim głosem narzekają, czuć w tym bezsilność. Chcą po raz kolejny, choć nie mogą, uchwycić piór, wyrwać je, szamotać z ptakiem, bawić się nim i podrzucać. Jękliwa kakofonia kocich dźwięków zlewa się z docierającymi znad wody obrzydliwymi dźwiękami orkiestry. To dysharmonia.
Tam teraz grają, to marsz, słyszę dobrze. Za chwilę złożą zwłoki do trumny, a potem zabiją wieko. Okaleczą też ziemię, dół wykopią, tam powędruje jesionowe pudełko. Jestem spokojny. Natura otoczy zwłoki swym oddechem, zamknie w kokonie dłoni. Z ciała pełnego do niej nienawiści uczyni życzliwy jej pokarm. Potem obdarzy nim drzewa, tak, te dookoła jeziora, i trawę, i kwiaty, a z tych najbardziej kolorowych użytek będzie przeogromny, świerszczom, pszczołom, motylom!
Ustawia się wówczas kolejka głów w których śpią nadzieje na lepsze jutro, ustawia się długa kolejka. Wejście ukryte jest przed okiem zwykłego podróżnika. Głęboko w ścianie budynku latarni. Tak, tej właśnie która nocą pozwala dotrzeć do celu. Drogę wskazuje, światłem ogarnia jak ramieniem, wskazuje bezpieczne przestrzenie. Więc właśnie przez te drzwi ukryte w grubej ścianie muru latarni prowadzi droga. Jeszcze tylko jeden krok.
Orkiestra przyśpiesza, nerwowo uderza werbel, koty wciąż zaniepokojone. Podpływa statek. Teraz wszystko staje się ciszą na jeden moment. Chwilę gdy uniesiona noga przekracza próg tego co kryją za sobą drzwi, tam dopiero się zaczyna. Jeszcze kilka sekund metalowych uderzeń, krzyku mew, szumu fal. Znika kolejka zanurzona w świetle reflektora, przemija. Wypełniony pasażerami statek odpływa.
Nad brzegiem jeziora, tam bardziej po jego drugiej stronie, dogorywają dźwięki orkiestry.
something about: http://culture.pl/en/article/the-cursed-paintings-of-zdzislaw-beksinski
Dziękuję za tę poezję – czytanie Ciebie to ukojenie po dniu. Przywołanie błękitu, jaki w nas pozostaje po zadumie jeziornej. Zawsze wpatruję się w miejsce, w którym błękit wody przenika błękit nieba – tam jest bezkres niebiański.