Zgaszone życie. Greg Lake już tu nie śpiewa, oto puste miejsce przed mikrofonem. Ciężko w to uwierzyć, że dzieje się to naprawdę. Ten rok wyjątkowo odbiera nam tak wielu nie dając w zamian nikogo więcej to rok bez Boga.
Potwornie zmęczony wróciłem z pracy i była tylko jedna rzecz, która mogła mnie postawić na nogi. Bez wahania po nią sięgnąłem – płyta z dobrą muzyką. Tego dnia wybrałem Emerson, Lake & Palmer, wybierając ją jeszcze nie wiedziałem. Kilka minut później dotarła do mnie wiadomość.
Wszystko zaczęło się lata temu! Najpierw była wizyta na dworze Karmazynowego Króla. Księżycowym dzieckiem wówczas byłem, a słuchałem tego kilkanaście lat później z jeszcze większym zainteresowaniem i większą świadomością. Nie mogło być przecież inaczej chociaż szybko się okazało, że to:
Chaos będzie moim epitafium.
Pełznąc popękanym i zniszczonym chodnikiem
Jeśli tego dokonamy, wszyscy możemy usiąść i się śmiać.
Lecz obawiam się, że jutro będę płakał
Tak obawiam się, że jutro będę płakał
Tak obawiam się, że jutro będę płakał
Płakał…
Płakał…
Przypomniała mi się jeszcze jedna piosenka. Późnym wieczorem 4 lata temu też ją zaśpiewał, to był utwór Lucky Man z tekstem który powstał gdy Greg miał 12 lat: Miał białe konie / I dam na tuziny / Wszystkie ubrane w atłas / I czekające pod drzwiami / Och, co za szczęściarz z niego był! / Poszedł walczyć na wojnie / Za swój kraj i swego króla / Za jego honor i chwałę / Ludzie zwykli śpiewać / Znalazła go kula / Krew mu płynęła, podczas gdy płakał / Żadne pieniądze nie mogły go uratować / Więc upadł i skonał. / Och, co za szczęściarz z niego był! Była i niespodzianka na otwarcie koncertu. Przy pełnej sali zabrzmiał 21st Century Schizoid Man lecz z sampli, które Kanye West użył w utworze Power, to brzmiało całkiem przyzwoicie w murach starego kina, otwartego w roku 1926.
Gdy zmęczenie odeszło, a muzyka wybrzmiała, przyszło mi przełożyć płytę na drugą stronę. Wtedy kolejna natarczywa myśl zaatakowała moją świadomość w tym tygodniu minęło 75 lat od japońskiego ataku na Pearl Harbor, a Greg Lake miał 69 lat, przegrał wojnę z nowotworem. Udał się w drogę, która zaczyna się tam gdzie kończą się wszystkie słowa.
Gdy tak o tym myślę to wydaje mi się, że muzyka jest zamarzniętą kulą wody, kryształem, rzuconym na rozgrzaną do czerwoności płytę pieca. Powoli rozpuszcza się, paruje, dezintegruje, a my przyglądamy się bezczynnie nie robiąc nic. Niektórzy słuchając Malinowej dziewczyny, która tańczy dla nich w każdy Weekend, rzucają jej pod nogi Białe róże. I co? I nic. Mija czas, bo to zapewne C’est La Vie z roku 1977…
Takim go zapamiętałem podczas spotkania z 2012 roku w pobliskim St. Charles takim chcę go zapamiętać i Wam pokazać.