Z okazji Dnia Kobiet – święta, które, swoją drogą, wymyślili komuniści, ale trudno odmówić mu pewnej symboliki – postanowiłem napisać coś dla tych, które nie zamykają się w oparach absurdu, ani w głębokiej ekstazie religijnej, ani nie przekraczają granic populizmu skrajnego konserwatyzmu. Pozostają współczującymi, myślącymi istotami. A co z resztą? Niech będzie ku pamięci.
Dzień Kobiet to taki czas gdy najłatwiej jest pisać o feminizmie lub patriarchacie. Wydaje mi się jednak, że powinniśmy wrócić do pewnego archetypu kobiety ukrytego w klasycznej o niej opowieści. Do opowieści o kobiecie, która wzięła sprawy w swoje ręce. I to dosłownie.

O tym nie mówi się głośno, ale Caravaggio zdecydowanie nie był typowym artystą, spokojnie siedzącym na tyłku w zaciszu swojej pracowni. Był awanturnikiem, zabijaką i prowokatorem. Jego życie wypełniały bijatyki, pojedynki i skandale – aż w końcu, gdy zabił człowieka, uciekł z Rzymu. Paradoksalnie jednak, jego burzliwa natura pozwalała mu doskonale rozumieć ludzi stojących przed dramatycznymi decyzjami. Buddyjskie przysłowie mówi, że „lotos wyrasta z błota” – i podobnie postrzegał go Kościół, któremu pomagało to pozyskać wiernych, bowiem Caravaggio pokazywał ludzi takimi, jakimi są naprawdę – z ich wadami i cierpieniem.
Caravaggio namalował „Judytę odcinającą głowę Holofernesowi” około 1598–1599 roku. Wtedy, znany już był z rewolucyjnego podejścia do światła i mroku, zaczął tworzyć dzieła, które szokowały i fascynowały jednocześnie. A Judyta? Do dziś pozostaje jego jednym z najbardziej brutalnych dzieł. I nie ma w nim niczego wygładzonego, ani delikatnego. Na obrazie jest zatrzymana chwila, gdy skupiona Judyta nieomal skończyła to co zaczęła, a krew jeszcze nie zalała prześcieradła.
Modelką dla Judyty była prawdopodobnie rzymska kurtyzana i muza Caravaggia. On lubił malować ludzi z krwi i kości, a nie takie oderwane od rzeczywistości ideały.
Historia Judyty pochodzi ze Starego Testamentu. Opowieść jest prosta, ale potężna: Judyta to wdowa z oblężonego przez Asyryjczyków miasta. Wróg ma przewagę, mieszkańcy są przerażeni, wkrótce wszyscy zginą ale ona decyduje się na plan, który jest równie odważny, co ryzykowny.
Nakłada na siebie co tylko miała najpiękniejszego, idzie do obozu wroga i podrywa asyryjskiego generała Holofernesa. Ten, zauroczony wizją upojnej nocy, zaprasza ją do swojego namiotu, gdzie… upija się do nieprzytomności. Teraz wchodzi Judyta, cała na biało – bierze miecz i… A potem, jakby nigdy nic, wychodzi i wraca do swojego miasta, niosąc dowód zwycięstwa. Uratowała mieszkańców.
Historia jest biblijna, ale jej wydźwięk? Uniwersalny! Judyta nie czekała na cud. Nie modliła się. Miała odwagę. Zaryzykowała. I wygrała. Aż chce się zakrzyknąć: … !
O takich kobietach się śpiewa. Antonio Vivaldi – tak, tak, ten sam od Czterech pór roku – stworzył oratorium Juditha Triumphans, gdzie napięcie narasta jak w pełnym dramatyzmu tańcu uwodzenia, aż w końcu dochodzi do kulminacji – triumfalnie instrumenty ejakulują dźwiękami spełnienia.
A dziś, ktoś jeszcze odważył się poruszyć ten temat? Nick Cave i jego Red Right Hand – to dokładnie ten klimat, który przyprawia o ciarki, taki, że czujesz napięcie w każdym dźwięku. Tajemnicza, bezkompromisowa postać wymierza sprawiedliwość, a świat już nigdy nie będzie taki sam. No cóż, może nie śpiewał o Judycie, ale duch tej historii unosi się w oparach opowieści jego mrocznej ballady.
A polska muzyka? No proszę! Przemysław Gintrowski miał w sobie coś z zatrzymanej chwili na obrazie – był zdystansowany, skupiony na muzyce i przekazie, niemal tak ascetyczny w swojej postawie jak ona na obrazie Caravaggia – skupiona. Być może jego Judyta ma swoje miejsce gdzieś pomiędzy Grażyną Mickiewicza, a kobietą od Vivaldiego i Caravaggio? Ta również nie czekała, aż ktoś ją uratuje. Sama podjęła decyzję, sama stanęła do walki. Dziś w gazetach przeczytalibyśmy o niej „girl power”.
Świat się zmienia, ale schematy pozostają te same. Politycy porzucają sojuszników, a potem głośno narzekają, że zostali sami. Najgorszy jest jednak ich sprzedażny populizm. Po drugiej stronie stoi wierna sfora „wyznawców”, spragniona słów, które spijają bezrefleksyjnie z ich ust. Bezmyślnie wierzą też w swego idola, choć sami są kompletnie niezdolni do podjęcia realnych działań, by coś zmienić. Ośmieszają się deklarując, co by to nie zrobili, „gdy tylko przyjdzie czas sprawdzianu”, zakopują suchy prowiant w ogrodzie, kupują broń i słuchają spreparowanych pod nich wiadomości, czytanych przez człowieka z demonstracyjnie rozmazanym krzyżem na czole – totalna bzdura!
Istnieje jeszcze jedna mieszanka, która zawsze wybucha – jej składnikiem jest religia. Historia uczy, że mieszanie religii z polityką nigdy nie kończy się dobrze. Współczesne konflikty na Bliskim Wschodzie, pęknięcia w krajach Europy, dobitnie udowadniają, że kiedy wiara staje się narzędziem do pozyskiwania twardego elektoratu i przejęcia władzy, kończy się to tragedią. Judyta działała nie w imię religii, ale w imię wolności. Nie stanęła do walki dla bogaczy czy możnych swojego miasta, lecz dla wszystkich jego mieszkańców, zwłaszcza tych najsłabszych, skazanych na śmierć w oblężeniu. I to jest ta różnica, którą warto zapamiętać!

Judyta, Grażyna – kobiety, które nie potrzebowały instrukcji, by działać. Nie chodzi o to, żeby od razu łapać za miecz i szukać kogoś do skrócenia o głowę (choć w niektórych przypadkach może to być kusząca opcja). Chodzi o to, że świat nigdy nie był dla kobiet miejscem szczególnie gościnnym, ale zawsze znajdowały się takie, które mówiły: „Dość!” i robiły, co trzeba.
Więc z okazji Dnia Kobiet – pamiętajcie o tych, które nie czekały, aż ktoś im coś podaruje, tylko wzięły sprawy w swoje ręce. A cała reszta? No cóż, może w końcu, gdy zacznie brakować do pierwszego, coś z tego zrozumieją.