Za oknem świat, którego żadne z nas nie chce

„Kiedy jesteś smutny, spójrz ponownie w swoje serce, a zobaczysz, że w rzeczywistości płaczesz za tym, co było twoją radością.” – tak napisał Kahlil Gibran libańsko-amerykański pisarz, poeta i malarz, autor wydanej w 1923 powieści poetyckiej „Prorok.”

Dziesięć lat temu, gdy chicagowskie ulice wypełniały się gwarem dzieci wołających „trick or treat”, ja z niecierpliwością oczekiwałem na koncert Strachów na Lachy w Copernicus Center. Poetycka estetyka tekstów Krzysztofa „Grabaża” Grabowskiego, z albumów „Strachy na Lachy”, „Piła Tango” czy „Dodekafonia”, uczyniła mnie jego oddanym fanem. Planowałem to spotkanie i z entuzjazmem dzieliłem się tą radością ze znajomymi.​

dsc7526 edit20250405

Ku mojemu zaskoczeniu, wielu z nich odmówiło udziału, argumentując, że Halloween to święto niegodne obchodzenia, a uczestnictwo w koncercie tego dnia jest wręcz niestosowne. Ich stanowczość i zamknięcie, okopanie w mrokach średniowiecza były dla mnie bolesnym zaskoczeniem. Poczułem się jak ten ptak z tekstu Krzysztofa Grabowskiego, co to zgubił wiosnę, trzymany w zimowym uścisku uprzedzeń.​

„Jestem jak jaskółka co wiosnę zgubiła. I znów zima za dupę mnie trzyma.”

To doświadczenie nauczyło mnie dystansu do opinii innych i odwagi w podążaniu własną ścieżką. Z czasem zrozumiałem, że nie warto pozwalać, by czyjeś uprzedzenia ograniczały moje pasje. Później miałem odwagę zrobić własny i przemyślany krok w bok – jak to tutaj nazywają – stand-up.

Pamiętam też to uczucie miękkości w głowie, kiedy Grabaż, krótko mówiąc dał mi lekkiego prztyczka w nos podczas wywiadu, a ja udawałem, że nic się nie stało, nie wyszło mi wtedy. Miał rację, kierując się emocjami, choćby nie wiem, jak uczciwymi i ważnymi nie można rozmawiać o ważnych sprawach, on to wtedy wyczuł i skorzystał z okazji, by pokonać mnie w potyczce na słowa.

I tak, nomen omen, minęła dekada od tamtego koncertu. 5 kwietnia 2025 roku, w Joe’s Live w Rosemont, znów stanąłem twarzą w twarz z Grabażem. Przypomniałem mu nasze pierwsze spotkanie, podkreślając, że tamta lekcja tylko umocniła moją sympatię do jego twórczości. Z uśmiechem przyznałem, że nie żywię żadnej urazy – wręcz przeciwnie, jestem wdzięczny za tamto doświadczenie.

Grabaż z autorem bloga

Tym razem koncert przeżywałem bez cienia dawnych emocji, oddając się w pełni muzyce i energii płynącej ze sceny. Dziesięć lat to wystarczająco długo, by nabrać dystansu i docenić wartość takich spotkań. Z perspektywy czasu widzę, że zarówno muzyka, jak i rozmowy z artystami, kształtują nas i uczą pokory.

Zespół, który przyleciał do Stanów Zjednoczonych specjalnie na dwa koncerty, rozpoczął amerykański epizod 4 kwietnia w Nowym Jorku, gdzie na scenie Melrose Ballroom wystąpił z pełnym zaciętości supportem Dzieci PRL-u – polskim zespołem rockowym założonym w 2010 roku, który początkowo specjalizował się w coverach.

Dzień później, 5 kwietnia, koncert przeniósł się do Joe’s Live w Rosemont, gdzie – podobnie jak dekadę temu – przed głównym występem zagrała Autofobia. Ten punkrockowy skład z Chicago, od lat niestrudzenie dowodzony przez Grzegorza Wielgata, nie tylko rozgrzał publiczność, ale też przywołał wspomnienia sprzed dziesięciu lat, kiedy również otwierali koncert z nie mniejszą energią. Ich obecność miała w sobie coś symbolicznego – jakby historia zatoczyła koło, przypominając, że duch sceny niezależnej wciąż ma się dobrze, a punk nie umiera – on po prostu dojrzewa z klasą.

Podczas koncertu usłyszałem wszystko, na co liczyłem, by móc doświadczyć na żywo. Po tradycyjnym powitaniu i niecodziennym wprowadzeniu Grabaża, wybrzmiał „Sznur aut” prowadzący wprost do „Twoich oczu”. Nie zabrakło również „Czarnego chleba” i uwielbianej przez podchmielony tłum „Raissy”, a także „Żyję w kraju” i „Niebotycznego wniebowstąpienia”. Swoje miejsce znalazło „Moralne salto” i oczywiście „Ostatki”. Kulminacją wieczoru był mój faworyt – „Dygoty”. Z tym utworem związana jest zabawna historia, bowiem gdy słowa refrenu wejdą raz w głowę, to zupełnie nie chcą już z niej wyjść, lecz pewnie może to być tylko moja przypadłość.

Drugi set, po krótkiej przerwie i przetasowaniach technicznych na scenie, otworzyły „Synapsy” z charakterystycznymi słowami: „Krew leje się obok, chwieje się świat / Wyrwałeś kartkę nie z tej książki”. Choć mógłbym na tym poprzestać, nie sposób pominąć kolejnego utworu, który wywarł na mnie ogromne wrażenie. „Zimny Bóg” z najnowszego albumu Pidżamy Porno, zatytułowanego „PP”, to kompozycja, która nie tylko muzycznie, ale i wizualnie rozłożyła mnie na łopatki. Teledysk, stworzony przez duet Guzikowcy – Piotra Maciejewskiego i Radka Wysockiego – jest pełen symboliki i odniesień społeczno-politycznych, co czyni go wartym wielokrotnego obejrzenia i przemyślenia.

Tuż przed bisem pojawiła się jeszcze jedna perełka – moje osobiste czułe miejsce – „Nikt tak pięknie nie mówił, że się boi miłości”. Ten tytuł sam w sobie brzmi jak szkic do scenariusza SNL: trochę ironii, sporo wzruszenia, zero patosu. Dla mnie to nie tylko piosenka, to cała opowieść o tym, jak z wiekiem uczymy się bać elegancko – z klasą, z cichym westchnieniem, bez dramatu. I może właśnie dlatego, po tylu latach prób wejścia w dorosłość, wybrzmiało to dokładnie tak, jak musiało. Cicho, pięknie, trochę na przekór wszystkiemu.

Strachy na Lachy i Pidżama Porno to dwa zespoły założone przez Krzysztofa „Grabaża” Grabowskiego i Andrzeja „Kozaka” Kozakiewicza, które mimo wspólnych korzeni mają odrębne historie i zupełnie inny charakter.​

Pidżama Porno – urodzona w 1987 roku w Poznaniu z punkowej iskry buntu – swoją nazwą od początku była policzkiem wymierzonym w konwenanse i grzeczne podejście do rzeczywistości. Grabaż i Kozak nie tylko ją wymyślili, ale też konsekwentnie nadali jej ton i kierunek. Strachy na Lachy z kolei to dziecko bardziej dojrzałe – powstałe w 2001 roku jako alternatywna ścieżka dla tej samej dwójki. Początkowo nosili dumnie długą i nieco kabaretową nazwę „Międzymiastówka Muzykująca Grabaż i Strachy na Lachy”, którą później – z wdziękiem i ironią – skrócili do tego, co znamy dziś. Nazwa, jak polskie przysłowie, zapowiadała muzykę lżejszą, z większą przestrzenią na eksperyment, melancholię i poetykę dnia powszedniego. I choć oba zespoły dzielą tych samych ludzi i tę samą duszę, grają zupełnie inne nuty – na tyle różne, że pod koniec koncertu, po dziesiątej wieczorem, niektórym widzom w Chicago zaczęło się mylić, kto właśnie jest na scenie. Ale cóż – tylko tu, w Wietrznym Mieście, takie zamieszanie uchodzi za element wieczoru.

A skoro już wspomniałem o Chicago, a wcześniej o „Piła Tango”, to niech to będzie też pointa tego tekstu. Historia Szczepana – postaci większej niż życie i bardziej pogmatwanej niż niejeden tekst tej kapeli – pokazuje, że rzeczywistość często bywa ostrzejsza niż teksty ze sceny, bo życie pisze swoje wersy bez potrzeby rymu czy refrenu. Przechylając do dna kolejną puszkę piwa, obijając boki w tańcu pogo, łatwo to było przegapić.

Jarosław „Jerry” Szczepaniak, znany również jako „Szczepan”, był właścicielem biura podróży Rek Travel w Chicago. Jego postać została uwieczniona w piosence „Piła Tango”, w której padają słowa: „Gruby jak armata Szczepan błąkał się po kuli ziemskiej. Trafił do Ameryki prosto z Legii Cudzoziemskiej”. Szczepaniak zmarł nagle 26 grudnia 2024 roku w wieku 54 lat. Po jego śmierci biuro Rek Travel zostało tymczasowo zamknięte, co wywołało spore zaniepokojenie wśród jego klientów. Wcześniej, biuro było prowadzone przez Tadeusza Reka, który sprzedał firmę w 2019 roku.

I może właśnie w tym cały urok – że nawet w chaosie, w zamęcie, wśród huków werbli i armatnich wspomnień, wciąż potrafimy odnaleźć rytm. Taki jak w sobotę, podczas koncertu. Dzięki wszystkim, którzy dzielili swój czas pod sceną – że byliście.

W szczególności ogromne podziękowania kieruję do zespołu Copernicus Center – to dzięki ich zaangażowaniu, ciężkiej pracy i pasji całe to wydarzenie mogło się odbyć w tak wyjątkowej atmosferze. Dziękuję za serce włożone w organizację i za to, że od lat tworzycie przestrzeń, w której polska kultura tak pięknie wybrzmiewa za oceanem.

A tym, którzy znów znaleźli jakąś wymówkę… polecam zajrzeć do galerii z tego wieczoru. Może następnym razem zdążycie, chociaż na bis.

Strachy na lachy / Pidzama Porno

Autofobia

0

Dołącz do naszej społeczności!
Z subskrypcją pokażę Ci jeszcze więcej ciekawych historii, które ożywią Twoje codzienne chwile. Każdy mój wpis to dawka inspiracji, wiedzy i dobrej zabawy – tak, jak ulubiona progresywna nuta, która dodaje energii i otwiera nowe horyzonty.

Nie zwlekaj – zapisz się już dziś i bądź zawsze na bieżąco z tym, co dla Ciebie przygotowuję.

Dołącz do naszej społeczności!
Z subskrypcją pokażę Ci jeszcze więcej ciekawych historii, które ożywią Twoje codzienne chwile. Każdy mój wpis to dawka inspiracji, wiedzy i dobrej zabawy – tak, jak ulubiona progresywna nuta, która dodaje energii i otwiera nowe horyzonty.

Nie zwlekaj – zapisz się już dziś i bądź zawsze na bieżąco z tym, co dla Ciebie przygotowuję.

Comments 2

  • Ultra04/09/2025 at 3:40 pm

    Wspaniała recenzja z osobistymi wątkami. Dzięki za przypomnienie. Dawno nie słuchałam tych zespołów. Muzyka na żywo brzmi lepiej, porywa z sobą i wzbudza wiele emocji.

    • Dariusz04/10/2025 at 7:06 am

      Dziękuję.
      Muzyka na żywo to zupełnie inna bajka niż ta wygładzona w studiu. Na scenie wszystko może się zdarzyć — muzycy idą na żywioł, rodzi się magia, której nie da się zamknąć w żadnym pliku. Jeśli zespół nie otwiera się na publiczność, koncert staje się tylko chłodnym odegraniem hitów — jakby ktoś na moment wcisnął „play” na kaseciaku. Ale kiedy artyści naprawdę grają z ludźmi, a nie tylko dla nich — zaczyna się dziać prawda.

      Plan koncertu? Owszem, istnieje. Ale zawsze znajdzie się w nim miejsce na niespodziankę, drobną pomyłkę, genialny przypadek — i to właśnie one zostają w pamięci na długo.

      A „Strachy na Lachy”? Ich siła, może nawet wielkość, siedzi w tekstach Grabowskiego. To nie są piosenki dla każdego. I właśnie dlatego zostają z tymi, którzy naprawdę je usłyszą.

  • Add Comment


    This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.