Dziś będzie o muzyce. Nietypowo jednak zacznę od pewnej historii zamkniętej w filmie „Outlaw King”, który obejrzałem w trakcie dnia wolnego od pracy. Spore zamieszanie w sprawie Brexit'u spowodowało, że dziś nie muszę ukrywać swego wieloletniego obrzydzenia do największego z imperiów kolonialnych, przy których współczesna Rosja wydaje się śmiesznie mała.
Święto Dziękczynienia to dzień wolny od obowiązków, a co za tym idzie, dzień wolny od pracy. W środę wieczorem zasiadłem przed ekranem telewizora i poczułem, jakbym uczestniczył w domowym wieczorze filmowym. Z radością uruchomiłem serwis Netflix i oddałem się we władanie X Muzy. Mój wybór padł na najnowszy film Davida Mackenzie zatytułowany „Outlaw King” (Król wyjęty spod prawa).
Wiernym fanom aktorskich popisów Mela Gibsona, a przede wszystkim jego zuchwałej roli w „Braveheart” może się wydać, że nie istnieje inna filmowa historia opowiadająca o tym co zdarzyło się pomiędzy Szkocją i Anglią. W tym miejscu, rzesze wielbicieli filmowych manipulacji rodem z Hollywood mylą się bowiem film „Outlaw King” kreśli prawdziwą historię narodu szkockiego. Po śmierci ojca, Robert the Bruce (z pełnymi prawami do tronu szkockiego) poprowadził bunt, brał udział w wielu zwycięstwach ale i porażkach, w bitwach małych i dużych co widać na ekranie. Czasem trzeba odwrócić oczy by zdać sobie sprawę, że to przecież tylko ekranizacja.
Jest w tym filmie taka scena, gdy królewski oddział zdziesiątkowany przez szkotów oddanych prawu i sprawiedliwości anglików, dopływa do małej wioski, położonej jak dziesiątki podobnych, na postrzępionych, rozdzieranych pazurami Morza Północnego i Atlantyku ziemiach Szkocji. Rudowłosa Aine, żona jednego z rycerzy króla Roberta, zaczyna śpiewać:
There is a blackbird sits on yon tree
Some says it is blind and it cannae seeNa drzewie yon siedzi kos
Niektórzy mówią, że jest ślepy i nie może widzieć
Pierwszy raz piosenkę „What a Voice” miałem okazję usłyszeć zaśpiewaną przez Lizzie Higgins kilka lat temu. Wówczas wzruszyły mnie do łez emocje związane z jej wykonaniem, a także głęboka szczerość jej śpiewu. Rok temu dotarłem do mocnej interpretacji w wykonaniu Martyna Bennetta z płyty „Grit” wydanej w 2003 zatytułowanej „Blackbird” i ta wersja wstrząsnęła mną na nowo.
Lizzie Higgins nagrała „What a Voice, What a Voice” już w 1977 chociaż piosenkę umieszczono jako tytułową dopiero na jej trzecim albumie w 1985 roku. Pieśń wykonywana była głównie w Anglii, gdzie ogólnie jest rozpoznawana jako „I Wish, I Wish”. Tylko Lizzie i jej matka Jeannie nagrały ją i zaśpiewały w Szkocji, i tylko one zaczynały piosenkę od słów „What a voice…” W 1985 był to pierwszy raz, gdy Lizzie zaśpiewała pieśń jej matki publicznie.
Martyn Bennett był kanadyjsko-szkockim muzykiem, który przyczynił się do ewolucji i połączenia tradycyjnej muzyki celtyckiej i współczesnej, stworzył nowoczesną formę celtyckiego fusion. Bennett był dudziarzem, skrzypkiem, kompozytorem i producentem. Był muzycznym innowatorem poszukującym nowych rozwiązań, jego kompozycje przekraczały muzyczne i kulturowe podziały. Jego energiczne występy na żywo doprowadziły do powstania nowej formy koncertowej nazywanej obecnie „techno piper”. Rozpoznanie poważnej choroby w wieku trzydziestu lat ograniczyło jego występy, ukończył jeszcze dwa albumy w studiu. Martyn zmarł piętnaście miesięcy po wydaniu piątego albumu „Grit”, miał 33 lata.
Do dnia dzisiejszego istnieje stypendium muzyczne jego imienia, odbywają się koncerty, spotkania i prelekcje. Matka Martyna w 2008 wydała album zatytułowany „Love and Loss” na którym znalazły się trzy nigdy wcześniej nie prezentowane utwory Bennetta. Gromadzona jest jego spuścizna i zamykana w ramy albumów, książek i koncertów. To co zrobił dla kultury celtyckiej czy szkockiego folku, nie zostanie zapomniane. Muzyka, którą stworzył do dziś inspiruje wielu i zachęca do poznania jego historii. Dlaczego o tym piszę?
Dlatego, że nadzieja umiera ostatnia. Do samego końca, należy i trzeba mieć wiarę w to, że nadejdą zmiany, że odmieni się. Warto żyć z pasją i cieszyć się każdym kolejnym dniem. I jeszcze jedno, nie ważne jak źle i okropnie, jak paskudnie i niewybrednie mówią o nas „przyjaciele” – żyć należy swoim życiem, nie poddawać się, a przede wszystkim zachować twarz do końca swoich dni.