Byłem w drodze już od 7:30 rano, zmierzając prosto do Lucknow. Za oknem mijały krajobrazy tak inne od tych, które znałem, ale jednocześnie dziwnie kojące, jakby dobrze wpływały na moje samopoczucie. Przez szybę auta przyglądałem się ludziom i ich codziennej pracy, obserwowałem te szare i zwyczajne, a w tym samym czasie pełne życia momenty, w których zamykała się ich codzienność.
W tamtej chwili przypomniała mi się pewna historia. Kiedyś poznałem Roberta, siostrzeńca Eda, który już od dawna nie żyje. To było w czasach, gdy serial „The Walking Dead” bił rekordy popularności. Pamiętam, jak Robert z pasją opowiadał o swojej fascynacji tą wizją – jak cieszyła go myśl o ewentualnym spotkaniu z zombie i jak bardzo był na to przygotowany. Wspominał z ekscytacją, że mieszka niedaleko lotniska, a właściwie przy magazynach lotniskowych, w których – był tego absolutnie pewien – znajdują się setki niezwykle przydatnych rzeczy, idealnych do przetrwania podczas apokalipsy zombie.
Gdy patrzyłem na mijające mnie ogromne ciężarówki, wypełnione ludźmi autobusy i miasteczka przemykające w oddali, przyszła mi do głowy myśl: jak bardzo boimy się tego, co już znamy. To strach osadzony w realiach naszego życia, w miejscach, w których mieszkamy, w codzienności. Wyobraziłem sobie historię z tego serialu w warunkach indyjskich – chaos ulic, gwar i tłumy, które nagle zmieniają się w zupełnie inne sceny. To ciekawe, jak nasza wyobraźnia pracuje, bazując na otaczającym nas świecie, bo przecież strach jest zakorzeniony w tym, co dla nas znajome.
Psychologowie mówią, że to efekt „znanej grozy” – lęk staje się bardziej realny, gdy otoczony jest elementami, które już rozpoznajemy i z którymi mamy emocjonalną więź. Reżyserzy doskonale to rozumieją, sprzedając nam strach taki, jaki znamy, umieszczony w świecie, który wydaje się być tylko krok od naszej codzienności. W mojej głowie, podczas podróży przez Indie, ta koncepcja nabrała zupełnie nowego wymiaru, mimo tak wielkiej odmienności, z niewyjaśnionych przyczyn współgrała z uniwersalnymi dla wszystkich emocjami.
Jadąc do Lucknow, miasta pełnego wschodniej elegancji, nie sposób bym nie wspomniał o „Umrao Jaan Ada” – jednej z pierwszych i najważniejszych powieści w urdu, która na stałe wpisała się w kanon literatury i kultury Indii. To właśnie ta historia, a raczej musical, który miałem wielką przyjemność doświadczyć, rozbudził we mnie pragnienie odwiedzenia tego niezwykłego miasta i miejsc opowiedzianych w tej historii.
Bohaterka tej opowieści, tancerka i poetka, stała się symbolem gracji, melancholii i sztuki, które tak pięknie mają odzwierciedlać esencję Lucknow. To tutaj, w sercu Uttar Pradesh, splatają się delikatność klasycznej sztuki z opowieściami o minionej świetności Nawabów, których miasto było niegdyś tętniącym życiem centrum kulturalnym i politycznym. Dziś Lucknow pozostaje stolicą stanu i jednym z jego największych miast.
W końcu dotarliśmy do miasta. Lucknow powitało nas wieczornym gwarem, przykrym białym światłem ulicznych neonów, ale za to niespiesznym rytmem, który zdawał się tętnić w powietrzu. To duże miasto, a najgorsze w dużych miastach jest szukanie hotelu – takiego, który będzie nie tylko wygodny dla mnie, lecz także dla kierowcy, by miał gdzie odpocząć, gdzie bezpiecznie zaparkuje. Początkowo błądziliśmy w labiryncie ulic, aż w końcu musieliśmy wyjechać z centrum, by trafić w objęcia sieci OYO. Zazwyczaj omijam je z dystansem, ale tu czekała niespodzianka. Nie dość, że tanio, to mogłem zapłacić UPI, a w zamian dostałem piękny pokój z czystą pościelą i schludną łazienką.
Kiedy wreszcie mogłem usiąść na łóżku z jedzeniem w rękach, włączyłem na telefonie wieczorną muzykę, raga na zakończenie dnia, jej melodia delikatnie pieściła moje zmęczone zmysły. Muzyka w Indiach ma w sobie coś magicznego – potrafi w jednej chwili ukoić i ożywić, otworzyć serce na chwile, które na pozór wydają się zwyczajne. I z muzyką w Indiach wydarza się jeszcze coś, próbowałem kiedyś słuchać mojego ulubionego rocka progresywnego, ale jakoś nie wypadł najlepiej, zniknął w tych realiach. Ten wieczór, choć najzwyklejszy w świecie, miał w sobie coś wyjątkowego. W tamtej chwili, słuchając muzyki, wiedziałem, że jestem we właściwym miejscu, a wszystko, co do tej pory się wydarzyło, miało sens. Wtedy było dobrze.
Lucknow znane jest jako miasto adab (uprzejmości) i tehzeeb (kultury), spacerując jego ulicami, zastanawiałem się czy tak jest. Subtelna atmosfera miejsc, w którym każdy zakątek miał mi opowiadać swoją historię. Od majestatycznego Bara Imambara, przez bajeczne ogrody, aż po uliczne bazary pełne zapachu kebabów i herbaty – Lucknow nie do końca mnie zachwycało. Jego historia nie poruszała mnie tak, jak losy Umrao Jaan, choć do dziś splecione są z bogactwem kultury Awadhi, perskiego przepychu i wyjątkowej dbałości o szczegóły. Przeczytałem gdzieś, że do dziś te historie i architektura pozostają dumą mieszkańców miasta i turystów. Jednak czy jest tak do końca? Niech zacznę od początku.
Podczas spacerów po Lucknow szczególnie uderzyło mnie to, jak przeszłość wrosła w teraźniejszość, widziałem to zarówno w czystych sklepach jak i zapomnianych ruinach, ulicznym porządku i zachowaniu ludzi. Szukałem w głowie jeszcze czegoś co mogłoby mnie przekonać do tego miasta i znalazłem. Tym powiązaniem była tradycyjna muzyka qawwali. Wiedziałem bowiem, że ta muzyka, głęboko związana z tradycją sufizmu, opowiada historię miłości, tęsknoty i duchowego połączenia z Bogiem, a tu przecież kiedyś tego nie brakowało. Uwielbiam dźwięki, które tworzył Nusrat Fateh Ali Khan i uśmiecham się na wspomnienie albumu Petera Gabriela „Passion” z jego muzyką.
To właśnie w Lucknow, miejscu tak mocno zakorzenionym w kulturze Awadhi, sufizm odcisnął swoje piętno. Qawwali było tutaj nie tylko formą muzyki, ale także sposobem na budowanie pomostów między ludźmi różnych wyznań i kultur. Myśląc o tym, miałem przed oczami wyobrażenie sufickiego zgromadzenia – darbar – gdzie muzyka i poezja jednoczyły dusze w ekstazie duchowego uniesienia, można przy takich obrazach normalnie odlecieć. Co mam na myśli? Post co prawda jest o Lucknow, lecz korzystając z okazji gorąco polecam muzyczną opowieść o Pakistanie. Tak, właśnie o tamtym kraju i muzyce stamtąd nakręcono znakomity film, dostępny całkowicie za darmo na platformie YT „Indus Blues”. I jeśli nie spotkaliście się wcześniej z muzyką qawwali, nawet podczas filmu „The Last Temptation of Christ”, to teraz jest najwyższa pora nadrobić te zaległości!
Zabytkowe budowle, jak Bara Imambara czy Chota Imambara, zdawały się być świadkami tych historii. Nawabowie, którzy rządzili miastem, byli znani ze wspierania sztuki, poezji i muzyki, czyniąc z Lucknow centrum kulturalne nie tylko dla Indii, ale i dla całego regionu.
Bara Imambara to magiczne miejsce w sercu Lucknow, pełne tajemnic i architektonicznego geniuszu, który przenosi każdego odwiedzającego wprost do XVII-wiecznych Indii. Jest to nie tylko miejsce kultu – to także prawdziwa zagadka, która wciąga. Najbardziej fascynującym fragmentem tego ogromnego kompleksu jest Bhool Bhulaiya, czyli po prostu labirynt umiejscowiony na piętrze głównego budynku.
I teraz właśnie wyobraź sobie labirynt, z korytarzami tak zawiłymi, że bez przewodnika ani rusz nawet mówiącego tylko hindi. Te niezwykłe tajne przejścia, podobno zostały zaprojektowane celowo by pełnić funkcję obronną, ukrywając przejścia, tunele i wyjścia, które mogłyby pomóc wrogom w ucieczce ze skarbami. W labiryncie istnieje ponad 1000 przejść, z których tylko kilka prowadzi do właściwego celu. Korytarze są tak skonstruowane, że jeśli zatrzymasz się w jednym z nich i szepniesz, twoje słowa mogą być usłyszane daleko w innym miejscu – to akustyczny majstersztyk!
Bara Imambara to nie tylko rozległy labirynt, to także miejsce święte dla szyickich muzułmanów. W centrum kompleksu znajduje się wielka hala modlitewna, znana jako Asafi Imambara, gdzie nie użyto ani jednej belki czy kolumny do podtrzymywania sufitu – to największa tego typu konstrukcja na świecie i robi wrażenie do dnia dzisiejszego! Wchodząc tu, należy zdjąć buty jako wyraz szacunku dla jej świętości. Chodzenie boso, lub o zimnym poranku w samych skarpetkach, to doświadczenie doprawdy wyjątkowe, bo chłód posadzki i starych kamieni sprawia, że ta przestrzeń przenosi cię na moment w zupełnie inny wymiar – pod warunkiem że potrafisz na moment zatrzymać czas, przynajmniej we własnej głowie.
Przygotowując ten wpis natknąłem się na jedną legendę związaną z tym miejscem. Mówi ona o tym, że Nawab Asaf-ud-Daula zbudował Imambarę, by pomóc ludności dotkniętej klęską głodu. Budowa tego monumentalnego obiektu dawała zatrudnienie zarówno bogatym, jak i biednym – w dzień bogaci pracowali nad konstrukcją a nocą biedni burzyli część tego, co zbudowano, aby następnego dnia prace mogły rozpocząć się od nowa, lecz to tylko legenda.
Niezależnie od tego czy to prawda czy nie, to Bara Imambara jest czymś więcej niż tylko zwykłą budowlą – jest opowieścią o historii, inżynierii, wierzeniach i ludzkiej determinacji. I niezależnie od tego czy kiedyś w przyszłości przyciągnie cię tu tajemnica labiryntu, czy może wspomniana przeze mnie „Umrao Jaan Ada”, to pamiętaj, że będziesz mógł tu poczuć się częścią opowieści, która trwa od wieków.
Chota Imambara w Lucknow to skrzynia pełna blasku i tajemnic. Wybudowana w 1838 roku przez Nawaba Muhammada Ali Shaha, spełnia rolę jego mauzoleum, ale też stała się miejscem, gdzie odbite światło i architektura tworzy swoją własną historię. Legenda mówi, że pewnej księżycowej nocy w głównej hali zagrał słynny muzyk, a jego dźwięki sitaru były tak piękne, że belgijskie kryształowe żyrandole, zawieszone gęsto jeden przy drugim, zaczęły drgać, jakby tańczyły. Zainspirowany tym Nawab postanowił, że Imambara zawsze będzie rozświetlana setkami lamp – i dziś blask ten można podziwiać podczas świąt Muharram
W środku widziałem złocone grobowce, lustra odbijające nieskończoność i niezliczone kryształowe ozdoby. Oczywiście spacer tylko boso – powiadam wam, dziwne to uczucie tak stąpać po posadzce, nad którą wiszą setki starych, szklanych lamp, gotowych w każdej sekundzie oderwać się od sufitu i roztrzaskać na miliony drobnych kawałeczków. Gdy już opuściłem wnętrze, przed budowlą czekał na mnie ogród, pełen szemrzących fontann. Wśród tego spokoju dostrzegłem stajnię, niewielką, lecz wystarczająco, by schronić białego ogiera.
Zastanawiałem się przez chwilę – czy w Chota Imambara można jeszcze usłyszeć echo dawnej muzyki? Może to jedynie moja wyobraźnia, ale coś w powietrzu zdawało się szeptać historie minionych czasów, śpiew qawwali, jakieś słowa. Jedno jest pewne – mauzoleum błyszczy jak dobrze wyposażony sklep z antykami, z drzwiami, które prowadzą prosto w przeszłość.
Muszę przyznać, że pierwsza wizyta w takich miejscach zawsze niesie ze sobą pewne wyzwania. Czy pogoda dopisze? Czy wybrałem odpowiedni obiektyw, żeby uchwycić magię tego miejsca? Przyjeżdżając do Lucknow, nie wiedziałem, czego się spodziewać. Jak uchwycić duszę miasta, którego nigdy wcześniej nie widziałem? Jak radzić sobie z mgłą, wszechobecnym smogiem i światłem, które czasem zdaje się niknąć w tej mlecznej poświacie?
To, co znalazłem na miejscu, było inne, niż sobie wyobrażałem. Była to lekcja kreatywności – spojrzenia na miejsca, gdzie na pierwszy rzut oka nic nie widać. Mglisty poranek, który mógł być przeszkodą, stał się tłem. Miasto zmusiło mnie do innego spojrzenia – na siebie, na sztukę uchwycenia chwili, na to, czym jest podróż.
A to wszystko okraszone niezapomnianymi akcentami – przewodnik, który z pasją i humorem tłumaczył mi historie Bhool Bhulaiyaa, mimo że mówił wyłącznie w hindi. To dzięki niemu zrozumiałem więcej, niż mógłbym oczekiwać – zarówno o miejscu, jak i o ludziach. Moja gestykulacja podczas rozmów? Zapewne pozostanie na długo w pamięci nie tylko mojej, ale i jego!
Pogoda? Nie zawsze musi być idealna – czasem wystarczy ciepła herbata i samosy w przerwie między zwiedzaniem. Lucknow to miasto, które pozostawia ślad – nie przez swoje luksusy, ale przez autentyczność, wyzwania i historie, które opowiada, jeśli tylko chcemy je usłyszeć. A przecież, czy nie na tym polega magia podróży?
Bara Imambara brzmi swietnie!
Rozbawila mnie wizja sluchania rocka progresywnego w Indiach Wyraznie pokazuje to, jak bardzo muzyka ksztaltowana jest przez atmosfere kraju, jego historie i podejscie do zycia. I cale szczescie, ze tak jest, bo inaczej byloby nudno – wszedzie tak samo!
O, zdecydowanie! Wyobraź sobie koncert progresywnego rocka przed wejściem do Bara Imambary – dźwięki rozchodzą się po całym kompleksie, a rytmiczne uderzenia perkusji mieszają się z ezoterycznym klimatem sufickich modlitw. Może nawet tabla i sitar w progresywnych solówkach? Może w Indiach powstałby nowy podgatunek – Raga Prog Rock! Ha ha
Masz absolutną rację – muzyka to odbicie duszy miejsca, w którym powstaje. W Indiach pulsuje mantrami i wielowiekową duchowością, inna, zachodnia muzyka tam nie pasuje. To sprawia, że podróże muzyczne są tak samo ekscytujące jak te geograficzne – nigdy nie wiesz, co cię zaskoczy za kolejnym dźwiękiem lub na następnej ulicy!
Dokładnie