Każda opowieść powinna mieć swój początek i koniec, choć czasem granice między nimi naturalnie się zacierają – tak jak w mojej podróży. Historia ta zaczęła się lata temu, choć jej korzenie zdają się sięgać znacznie głębiej. Dopiero co wróciłem z kolejnej wyprawy – jeszcze kilka dni temu przemierzałem nieznane szlaki – a jednak coś sprawia, że ta opowieść wciąż się rozwija. Przypomina fotografie wywoływane w ciemni, na których obrazy powoli nabierają kształtu, odsłaniając coraz to nowe szczegóły.
Zanim przejdę do właściwej opowieści, czuję, że muszę na moment zatrzymać się przy kilku kluczowych pojęciach związanych z hinduizmem. Gdy zaczynałem swoją przygodę, wydawały mi się one jedynie kulturowymi ciekawostkami, może nawet czymś odległym, trudnym do uchwycenia. Dziś, po moich podróżach do Bhutanu, Nepalu i wielokrotnie do Indii, podróżach bogatych w doświadczenia i radości odkrywania subtelnych niuansów nieznanego świata, w którym filozofia przeplata się z codziennością, potrafię dostrzec, jak wielkie znaczenie mają te koncepcje w zrozumieniu samego życia i jego natury.
Jednym z takich pojęć, może dla tej opowieści najważniejszym jest maya – słowo, które z pozoru może oznaczać złudzenie, lecz kryje w sobie o wiele więcej. Maya to zasłona rzeczywistości, coś, co jednocześnie odsłania i ukrywa prawdziwą istotę bytu. I to właśnie podróże – nie tylko te geograficzne, ale te wewnętrzne – pozwoliły mi dostrzec, jak silnie maya może kształtować nasze spojrzenie na świat.
Kiedy wspominałem znajomym, że ponownie wybieram się do Indii, tym razem na trzytygodniową podróż solo, reakcje były różne. Niektórzy byli zachwyceni, inni z wyraźnym dystansem – z góry oceniali ten kraj przez pryzmat stereotypów i własnych doświadczeń. ‘Indie? Przecież tam brudno, śmierdzi, a jedzenie sprzedawane na ulicy, podawane jest brudnymi rękoma, jest pikantne i niesmaczne’ – to słyszałem wielokrotnie. Początkowo te uwagi wywoływały we mnie irytację, lecz dziś patrzę na nie inaczej. Dzięki tej podróży, a także po moich wcześniejszych wędrówkach w południowej części kraju, sam miałem okazję skonfrontować te opinie z własnym doświadczeniem.
Teraz, po powrocie, czuję, że mogę odpowiedzieć na te pytania z zupełnie innej perspektywy – nie oceniając ani tych, którzy sceptycznie podchodzą do Indii, tych, którzy całkowicie zanurzyli się w zachodniej kulturze, ani tych, którzy hurra optymistycznie przyjmują wszystko w Indiach za dobrą monetę. Teraz rozumiem lepiej, że europejskie wychowanie oparte na chrześcijańskich fundamentach, które ukształtowało postrzeganie i rozumienie porządku, wskazywało ideał piękna i smaku, jest jak zanurzenie się w wodę, w której dopiero co uczymy się pływać. Indie – z ich różnorodnością, chaosem i filozofią życia – to zupełnie inny zbiornik wodny, to ogromny ocean. By go zrozumieć, potrzeba nie tylko odwagi, ale też gotowości, by zrzucić zasłonę maya i dostrzec rzeczywistość w całej jej delikatnej wieloznaczności.
Indie to kraj, który wymyka się prostym definicjom. Z jednej strony jest to młoda demokracja, która po zrzuceniu jarzma kolonialnego niewolnictwa powstała nie tak dawno, w 1947 roku uzyskała niepodległość od Brytyjczyków, a z drugiej – cywilizacja o korzeniach sięgających tysięcy lat wstecz. Już samo zachodnie uproszczenie, takie jak nazywanie wszystkich mieszkańców Indii hindusami, jest nie tylko nieścisłe, ale wręcz głęboko kolonialne w swoim duchu. Odzwierciedla podejście, które często ignoruje złożoność i różnorodność innych kultur, narzuca własne schematy myślenia. Popularne w zachodniej kulturze słowo „hindusi” jest po prostu błędne. W Indiach żyją nie tylko wyznawcy hinduizmu – największej religii tego regionu – ale również muzułmanie, chrześcijanie, buddyści, dźiniści, żydzi, sikhowie oraz wyznawcy wielu innych tradycji duchowych. Indie są przykładem kraju, który pokazuje, jak różnorodność – religijna, językowa czy kulturowa – może współistnieć w ramach jednej państwowości, choć jestem pewien, że nie bez trudności.
Konstytucja Indii jasno określa ten kraj jako świecki, gwarantując wszystkim obywatelom wolność wyznania. Jest to o tyle ważne, że w Indiach, w przeciwieństwie do wielu państw, takich jak Francja czy Włochy, państwo nikomu nie narzuca jednolitego systemu religijnego, lecz stara się – przynajmniej tak to wygląda w teorii – obejmować wszystkie tradycje równym szacunkiem.
Kwestia języka również bywa dla wielu myląca. Nie istnieje język „hindu”, jak wielokrotnie spotkałem się z nazywaniem języka tego kraju. W rzeczywistości Indie są jednym z najbardziej zróżnicowanych językowo krajów na świecie! Hindi, który jest najczęściej używanym językiem w północnych stanach, oraz angielski, będący pozostałością po czasach kolonialnych, pełnią rolę języków urzędowych na poziomie centralnym podobnie jak język angielski w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. Dokładnie tak samo Belgia, Luksemburg czy Australia i Meksyk nie mają ustanowionego oficjalnego języka narodowego, a ogólnie używają tego, którym porozumiewają się urzędnicy i politycy. W poszczególnych stanach Indii dominują lokalne języki, takie jak tamilski, bengalski, telugu czy marathi. Ta wielojęzyczność sprawia, że Indie można porównać do swoistego językowego tygla kulturowego, w którym każdy region ma własną kulturę, alfabet i literaturę.
Poznanie tej wieloaspektowości wymaga czegoś więcej niż tylko powierzchownego spojrzenia. Trzeba otworzyć się na zrozumienie, że Indie to nie tylko kraj, lecz jest to cała filozofia życia – odzwierciedlająca w tym samym momencie chaos i harmonię, z których zbudowany jest świat. Jeśli tego nie ujrzymy w ten sposób, możemy być pewni, że nasz czas spędzony w Indiach, będzie czasem straconym i nie przyniesie nam dobrych wspomnień.
Tyle słów tytułem wstępu, wyjaśnień i próby określenia stałych punktów odniesienia, a Indie, pomimo swego bogactwa i złożoności, wciąż pozostają… najzwyklejszym krajem pod słońcem! Ot, punkt na mapie, dokąd niemal każda agencja turystyczna zdoła zorganizować mniej lub bardziej udany wyjazd. To miejsce, o którym piszą na wszelkich facebookowych grupach, gdzie zachwyt nad własnym serwisem noclegowym lub oferowanymi usługami jest równie gorący, co indyjski klimat, gdzie polecenia co rusz przeplatane są wykrzyknikami w stylu ‘najlepszy nocleg w Kalkucie!’, ‘bezkonkurencyjny przewodnik po Varanasi!’ albo ‘wycieczka życia na Goa!’.
Wśród tych, którzy „wiedzą najlepiej”, nie brakuje Polek osiadłych w Indiach, które – w wyniku splotu życiowych okoliczności lub uczelniano-rządowej kariery – zdobyły prawo głosu o swojej nowej ojczyźnie, zawsze znajdą coś mądrego do powiedzenia. Są też samozwańczy „lokalni” globtroterzy, dzielnie chwalący swój plecak (koniecznie ważący nie więcej niż 8 kg) i skromne budżety, z miną pełną samozadowolenia, że zjedli za pięć rupii to samo, co miejscowi (choć już o innym stanie żołądka). No i wreszcie są wakacyjni celebryci, mistrzowie dziennych relacji na Instagramie, dla których święta krowa na tle zachodzącego słońca stanowi kwintesencję podróży, to właśnie oni dostarczają światu niepodważalnych dowodów na to, że ich masala chai smakuje lepiej niż nasza poranna kawa.
Wszyscy oni żyją w rozdwojonym świecie fałszu i półprawd, dzieląc swoje poczucie dobrostanu między świadomość miejsca, z którego pochodzą, a silne przekonanie o nieuchronnym powrocie do niego. Dla jednych to ojczyzna, gdzie czekają znajome zapachy i smaki rodzinnych obiadów, dla innych – własny plecak i kolejna trasa na mapie wspierana przez zacnych darczyńców z YouTube. Jestem pewien, że w tym ich rozdwojeniu mieści się nostalgia za utraconą świadomą codziennością, a zarazem duma z udanego, chwilowego zatarcia granic, jakie narzuca nam wszystkim świat.
Podróżnicy, emigranci, celebryci chwilowych zachwytów – wszyscy, mniej lub bardziej świadomie, budują swój osobisty pejzaż moralny, który nie zawsze przystaje do rzeczywistości Indii. Bo Indie, choć pozornie zwyczajne, zmuszają do konfrontacji – z własnymi przyzwyczajeniami, sądami i złudzeniami. To kraj niezwykle zwykły, prozaiczny na pierwszy rzut oka, a jednocześnie pełen tajemnic, które odsłania tylko tym, którzy zechcą patrzeć uważniej. Lecz o tym wszystkim już w dalszych wpisach.
Jedno jest pewne – to, co wkrótce przeczytacie, jest wyłącznie moją opinią. Mam nadzieję, że nikogo nie przyprawi ona o zgrzytanie zębami… a jeśli tak, to może przynajmniej o uśmiech!