Za tydzień Boże Narodzenie. Jego urok dawno prysł, teraz to czas odosobnienia, co najlepsze dawno za nami. Przy umierającym drzewku, ściętym, okaleczonym lecz wyjątkowo udekorowanym będziemy świętować kolejne narodziny. Wydaje się, że wszyscy rodzimy się by umrzeć, a nikt nie narodził się by żyć.
Teraz i tu, w samym środku codzienności, rozbrzmiewa muzyka – nie ta wielka, dostojna, z filharmonii czy opery. Ta jest inna. Wsącza się cicho przez głośniki w supermarketach, dryfuje pomiędzy regałami z ubraniami i chlebem, lepiąc się do naszych myśli jak echo obcych wspomnień. Krzykliwe refreny, przypadkowe rytmy – jakby ktoś próbował wytatuować nam w głowach cudze melodie, cudze marzenia.
Echa filmowych premier błyskają po oczach jak neony rozmyte we mgle. Gazety szarpią nas za rękawy krwawymi nagłówkami, rozdzierając ciszę jak klakson na zatłoczonej ulicy Bombaju. Z każdej strony świat mówi: „Patrz tu! Słuchaj tego! Bój się, pragnij, konsumuj!”. Tak łatwo zgubić się w tym pulsującym zgiełku, w tłumie obietnic, które jutro będą tylko wyblakłymi afiszami w deszczu.
Strach i pokusa – oto dwie nici, którymi zszywa się nasze dni. Jedna strona świata szepcze lęki, owinięte w celofan wielkich słów. Druga mami wizją lepszego jutra – dostępnego na raty, na kredyt, w cenie lojalności wobec tych, którzy obiecują cudowne ocalenie. Jedni sprzedają światło w tunelu za odpowiednią sumę, inni gaszą najdelikatniejsze płomyki nadziei jednym cynicznym zdaniem.
I gdzieś pomiędzy tym wszystkim – My. Zagubieni, ale jeszcze nie całkiem zatraceni.

Ale właśnie dlatego, właśnie teraz, jest najlepszy czas, by zatrzymać się. Odciąć sznurki, które poruszają naszymi codziennymi gestami. Znaleźć ciche miejsce, gdzie słowa odzyskują swoją wagę, a oddech staje się spokojniejszy, głębszy. Oderwać się na kilka chwil od tego wielkiego teatru lęków i złudzeń, wspiąć się myślą ponad szarość dnia i zanurzyć w przestrzeń, gdzie zmysły mogą odpocząć.
To wszystko oznacza jedno – pora na świąteczną dawkę poezji. Nie tej słodkiej i lekkiej jak lukrowane pierniczki, ale tej, która drąży serce i umysł, zostawiając ślad niczym krople deszczu na zaparowanej szybie.
Dziś – wiersz noblisty T. S. Eliota w znakomitym przekładzie kolejnego noblisty, Czesława Miłosza: The Hollow Men / Wydrążeni ludzie, chochołowi ludzie. Mam nieodparte wrażenie, że w tych naszych, polskich, a wciąż mało pojętych dźwiękach sz-y, cz-y, a nawet dżdży, kryje się coś więcej niż tylko fonetyka. To echo stukotu, kląskania, szelestu – odgłosy pustki, które uderzają o ściany ciszy jak wiatr w opuszczonych korytarzach. Te dźwięki nie tylko brzmią; one grzechoczą jak sucha trzcina, szeleszczą jak papierowe skrzydła w orszaku królowej o wdzięcznym imieniu Abulia, patronki bierności i bezruchu.
A przecież nie sposób tego sprawdzić. Można tylko słuchać. I czuć. Zapraszam więc do uważnej lektury.
The Hollow Men
Mistah Kurtz – he dead.
A penny for the Old Guy
I
We are the hollow men
We are the stuffed men
Leaning together
Headpiece filled with straw. Alas!
Our dried voices, when
We whisper together
Are quiet and meaningless
As wind in dry grass
Or rats’ feet over broken glass
In our dry cellar
Shape without form, shade without colour,
Paralysed force, gesture without motion;
Those who have crossed
With direct eyes, to death’s other Kingdom
Remember us – if at all – not as lost
Violent souls, but only
As the hollow men
The stuffed men.
Wydrążeni ludzie
Pan Kurtz – on nie żyje
„A penny for the Old Guy”
I
My, wydrążeni ludzie
My, chochołowi ludzie
Razem się kołyszemy
Głowy napełnia nam słoma
Nie znaczy nic nasza mowa
Kiedy do siebie szepczemy
Głos nasz jak suchej trawy
Przez którą wiatr dmie
Jak chrobot szczurzej łapy
Na rozbitym szkle
W suchej naszej piwnicy
Kształty bez formy, cienie bez barwy
Siła odjęta, gesty bez ruchu.
A którzy przekroczyli tamten próg
I oczy mając weszli w drugie królestwo śmierci
Nie wspomną naszych biednych i gwałtownych dusz
Wspomną, jeżeli wspomną,
Wydrążonych ludzi
Chochołowych ludzi.

II
Eyes I dare not meet in dreams
In death’s dream kingdom
These do not appear:
There, the eyes are
Sunlight on a broken column
There, is a tree swinging
And voices are
In the wind’s singing
More distant and more solemn
Than a fading star.
Let me be no nearer
In death’s dream kingdom
Let me also wear
Such deliberate disguises
Rat’s coat, crowskin, crossed staves
In a field
Behaving as the wind behaves
No nearer –
Not that final meeting
In the twilight kingdom
III
This is the dead land
This is cactus land
Here the stone images
Are raised, here they receive
The supplication of a dead man’s hand
Under the twinkle of a fading star.
Is it like this
In death’s other kingdom
Waking alone
At the hour when we are
Trembling with tenderness
Lips that would kiss
Form prayers to broken stone.
IV
The eyes are not here
There are no eyes here
In this valley of dying stars
In this hollow valley
This broken jaw of our lost kingdoms
In this last of meeting places
We grope together
And avoid speech
Gathered on this beach of the tumid river
Sightless, unless
The eyes reappear
As the perpetual star
Multifoliate rose
Of death’s twilight kingdom
The hope only
Of empty men.
V
Here we go round the prickly pear
Prickly pear prickly pear
Here we go round the prickly pear
At five o’clock in the morning.
Between the idea
And the reality
Between the motion
And the act
Falls the Shadow
For Thine is the Kingdom
Between the conception
And the creation
Between the emotion
And the response
Falls the Shadow
Life is very long
Between the desire
And the spasm
Between the potency
And the existence
Between the essence
And the descent
Falls the Shadow
For Thine is the Kingdom
For Thine is
Life is
For Thine is the
This is the way the world ends
This is the way the world ends
This is the way the world ends
Not with a bang but a whimper.
II
Oczu napotkać nie śmiem w moich snach
W sennym królestwie śmierci
Nigdy się nie ukarzą:
Tam na złamanej kolumnie
Oczami będzie blask słońca
Tam tylko chwieją się drzewa
I głosy, kiedy wiatr śpiewa,
Są dalsze i uroczyste
Niż gwiazda blednąca.
I obcym nie był bliżej
W sennym królestwie śmierci
Niechaj jak inni noszę
Takie umyślne przebranie
Patyki stracha na polu
Szczurzą sierść, pióra wronie
Niechaj jak wiatr wieję się skłonię
Nie bliżej –
Niech ostatecznie ominie spotkanie
W królestwie ni światła ni cienia
III
Tutaj kraina nieżywa
Kraina kaktusowa
Tu hodują kamienie
Obrazy, ich łaski wzywa
Dłoń umarłego błagalnie wzniesiona
Pod migotem gwiazdy blednącej.
Czy tak samo jest tam
W drugim królestwie śmierci
Czy budzimy się zupełnie sami
W godzinę kiedy wszystko w nas
Jest czułością i czystymi łzami
Usta chcą pocałunku
A modlą się do złamanego kamienia.
IV
Nie tu są oczy
Nie ma tu oczu
W tej dolinie umierających gwiazd
W tej wydrążonej dolinie
Złamanej szczęce naszych utraconych królestw
W tym ostatnim miejscu spotkania
Na oślep szukamy
Nieufni i niemi
Na żwirach zgromadzeni pod opuchłą rzeką
Na zawsze niewidomi
Bo nie ukażą się oczy
Gwiazda nieustająca
Wielolistna róża
Królestwa śmierci bez świateł ni cienia
Nadzieja tylko
Pustych ludzi
V
Więc okrążajmy kaktus nasz
Kaktus nasz kaktus nasz
Więc okrążajmy kaktus nasz
O piątej godzinie rano
Pomiędzy ideę
I rzeczywistość
Pomiędzy zamiar
I dokonanie
Pada Cień
Albowiem Tuum est Regnum
Pomiędzy koncepcję
I kreację
Pomiędzy wzruszenie
I odczucie
Pada Cień
A życie jest bardzo długie
Pomiędzy pożądanie
I miłosny spazm
Pomiędzy potencjalność
I egzystencję
Pomiędzy esencję
I owoc jej
Pada Cień
Albowiem Tuum est Regnum
Albowiem Tuum est
Życie jest
Albowiem Tuum est
I tak się właśnie kończy świat
I tak się właśnie kończy świat
I tak się właśnie kończy świat
Nie hukiem ale skomleniem.
I tak się właśnie kończy świat
Nie hukiem ale skomleniem.
Wydrążeni ludzie
Znaczenie podwójnego motta:
· Pan Kurtz – on nie żyje – Kurtz z „Jądra Ciemności”, Eliot mówi o wspólnocie ludzi którzy dla swoich celów i ideałów niszczą siebie i wszystko inne.
· A penny for the Old Guy – (pens dla starego Guya) przypomina o święcie upamiętniającym nieudany spisek Guya Fawkesa (5.11.1605) w którym grupa katolików chciała wysadzić w powietrze Izbę Lordów w parlamencie. Dzieci obnoszą kukłę Guya Fawkesa, która zostaje spalona, prosząc o pensa na sztuczne ognie.

Zanim elektryczność rozświetliła świat na dobre i stała się codziennością, fontanny tańczyły w rytmie odwiecznych praw natury. Ich źródłem życia była grawitacja, cicha siła, która bez wysiłku kierowała wodę z wyższych poziomów ku niższym, nadając jej formę i ruch. Strumienie wody, przekierowywane z precyzją, wystrzeliwały w powietrze, by na moment stać się czymś więcej niż tylko płynnym żywiołem — stawały się ulotnym dziełem sztuki, błyszczącym w słońcu niczym kryształowe nici, splecione z chwilowego piękna. Ludzie gromadzili się wokół, świadomi, że każda kropla zaraz powróci do ziemi.
Dziś, gdy patrzymy w głąb kosmosu, odkrywamy, że ten sam mechanizm – prosty i majestatyczny – działa na skalę, która wykracza poza naszą wyobraźnię. NASA uchwyciła to na jednym ze swoich zdjęć. Oto olbrzymia czarna dziura, enigmatyczny kolos o niewyobrażalnej masie i sile, napędza fontannę… ale nie wodną. To fontanna kosmicznego pyłu, wyrzucająca materię w przestrzeń z mocą, która przeczy intuicji, a zarazem potwierdza fundamentalne prawa wszechświata.
Niczym starożytna fontanna, czarna dziura wykorzystuje potęgę grawitacji, ale na sposób, który wydaje się niemal magiczny. Strumienie pyłu i gazu wirują, tańczą, formując świetliste obłoki — zwiewne kawałki ulotnej chwili na tle nieskończonego mroku. To spektakl, który trwa miliony lat świetlnych od nas, a jednak jego obraz potrafi poruszyć duszę, tak jak kiedyś poruszał ją widok spadającej kropli w blasku zachodzącego słońca.