Dziś, pusta przestrzeń w naturalny sposób zostanie wypełniona, nieprzerwanie trwający proces wymiany i uzupełniana, brakującego, przemijającego, odchodzącego. Tak jest zawsze, tak było i tak pozostanie. Naturalne jest to, że pustka z czasem okaże się sama w sobie wypełnieniem. Podobnie jak nadchodząca zima przyniesie biel, ciszę, wspomnienie kolorów.
Kilka miesięcy publicznego milczenia dobiegło końca, to kropla w czasie. Kolejne litery, słowa i zdania tworzą wpis — kropka. Pięć miesięcy, to takie sezonowe milczenie, odchodzi i powraca. Dokładnie tak samo dalekie jak linie na powierzchni Marsa, te odkryte przez Schiaperlliego w roku 1887, pod wpływem zjawisk sezonowych co 5 miesięcy zamieniały się w linie podwójne, równolegle biegnące obok siebie. Ich długość nie miała wówczas sobie równych, a teraz czas milczenia. Tak samo doskonale równoległy, milczenie obok mijających dni. Osobno dni, potem tygodnie, a za nimi miesiące milczenia.
Po ponad półtorarocznym okresie pandemii, życia z koronawirusem, historią zamykania granic i miast, nie zauważyłem nadchodzącej zarazy. Cisza, którą w tym czasie w sobie pielęgnowałem, rozrywała mnie na tysiące drobinek, małych kolorowych koralików, nieukładających się w żadne wzory, symbole ani w żadne grupy kolorów. Świadomość takiego rozerwania tworzyła jedynie bezradne poczucie niedosytu, przepełnionego pustką, brakiem pewności, zwątpieniem, a w późniejszych dniach przywoływała już tylko wstyd. Zaraza tu była już wtedy i jej nie dostrzegłem.
Wciąż się śpieszymy, dokądś gnamy, nie zostawiając w sobie odrobiny pokoju i wyciszenia. Pustkę wypełniamy kolejnymi zadaniami. W japońskiej tradycji, podczas ceremonii pożegnalnej małego dziecka, kapłan oferuje kadzidło. W postaci małych kadzidełek rozdaje je uczestnikom ceremonii i głośno recytuje mantrę Jizō, którego posągi są tak częstym widokiem, zwłaszcza na poboczach dróg i na cmentarzach. Uczestnicy, podążając za duchownym, przechodzą do rozległego holu, tuż przed głównym wejściem, tu ponownie ofiarowywane jest kadzidło i odmawiana wspólna modlitwa. Potem wychodzą na zewnątrz. Kapłan raz jeszcze ofiarowuje kadzidło i jego woń, wspólnie recytując słowa mantry Jizō, a na wietrze rozsypuje prochy zmarłego dziecka. Jeśli jednak wyczuje smutek wśród uczestników ceremonii, proponuje im herbatę wewnątrz świątyni. A gdy ujrzy w Jej oczach przygasające światło, zabiera ją w miejsce z dala od innych, na kilka słów, by pocieszyć i uspokoić. Jednak większość ludzi odjeżdża zaraz po ceremonii, nie zostaje tam na dłużej. Śpieszyłem się i ja.
Wtedy spostrzegłem, że ludzie odchodzą.
Napiszę o sobie sprzed lat. Dawno temu, wiele lat temu, gdy mieszkałem jeszcze w kraju innym niż ten, w którym obecnie wpisuję te słowa, rzeczywistość dookoła wyglądała inaczej i było to zupełnie normalne jak na tamten czas i tamto miejsce. Mój wiek i życiowy bagaż nie zdążyły jeszcze ze sobą się poznać. Byłem, kim byłem — Polakiem. Pracowałem i żyłem życiem najlepszym z możliwych.
Obserwowałem powracających zza granicy. Budowali domy, wznosili kolejne piętra i jeździli szybkimi autami z bajecznie powyginaną karoserią w kolorach, o jakich można było jedynie marzyć, oglądając na wielkim ekranie kawalkadę ciężarówek odbitych w drgającym, gorącym powietrzu pustyni w Arizonie. Bez chwili wahania, wlewałem kisiel do czerwonej puszki ze świetnie rozpoznawalnym białym logo i popijając z niej, podziwiałem spodnie z prawdziwego jeansu, powycierane bluzy i świetnie uformowane czapeczki z daszkiem. Dziecięce marzenia o niewidocznych, a przecież istniejących światach, kąpiel w basenie pełnym drobnych znaków zapytania. Te światy tak od siebie oddalone współistniały jednak ze sobą.
Tam, gdzie przyszło mi niespodziewanie zamieszkać, oglądałem pożary starych domów z tradycją i widziałem opuszczone w pośpiechu nowe domy, wciąż w stanie surowym z otwartymi oczodołami okien, zimnymi, pokruszonymi zębami ścian. Jedne i drugie wyglądały tak samo, jakby nie skończone, lub nigdy nierozpoczęte. Te pierwsze ogniem zamykały przeszłość, a te drugie, otoczone pustką i niewypełnione, w jednym ułamku sekundy zatrzaskiwały przed sobą przyszłość. Pamiętam też taki dzień, gdy w mojej pierwszej wakacyjnej pracy, poznałem mężczyznę, był już wtedy ojcem i mężem, kilka tygodni wcześniej powrócił do kraju. Godzinami stał wpatrzony w okno, wspominając to, co przeżył tam. W tylko dla niego zrozumiały sposób wciąż wędrował ulicami ogromnych miast, kanionów stalowych wieżowców na nowo łączących szkło z żarem pustynnego piasku.
Każdy na swój sposób śpieszy się, wyprzedza innych, przyśpiesza. Czy opadające na wietrze liście robią to samo? Odchodzą, zostawiając nagie gałęzie, by stać się pożywką dla przyszłych owoców. Nie. One nie przyspieszają, nie wyprzedzają innych, nie śpieszą się, zgodnie i powoli opadają.
Czego nie zauważyłem?
Jak wszyscy, pewnego dnia umrzemy. Statystycznie rzecz ujmując, jest tak, że około jedną trzecią z nas ten moment zastanie we własnym łóżku. Jedna trzecia z nas na sygnale pogotowia transportowana będzie do szpitalnego łóżka. Pozostali, jak to bywa w wesołym miasteczku, będą zaiwaniać to do góry, to do dołu na życiowym roller-costerze z niewydolnością organów i też skończą w szpitalnym łóżku, leczeni na raty. Najmniejszy procent z nas… otrzyma nagłą śmierć. Wiemy, jak to się kończy. Nie ma zagadki. A co stanie się po śmierci? Dopóty, dopóki żyjemy, całe to szalone gówno, które ma się wydarzyć, jest jeszcze przed nami — daje poczucie istnienia nieskończonej możliwości. Skorzystajmy z tej wyjątkowej sytuacji. Kochajmy.
Brak współ-czucia dla spraw innych niż własne, wyraża i podkreśla mocniej poglądy osoby, która związana jest ze swoim lokalnym myśleniem o tu i teraz, bez sięgania w przyszłość. Żyjemy w czasach postprawdy, w których polityczne kaprysy i fake newsy dominują nad rzetelną wiedzą. Kłamstwo jest kolorowe, wabi. Wybitnie uzdolnieni polityczni sawanci wypełniają pustkę. Mordujemy Ziemię w imię tych, którzy stworzeni słowami uczniów, nakazali czynić ją poddaną. Zaraza była już wtedy. Dziś nie ma wątpliwości. To my jesteśmy najgorszym z możliwych niebezpieczeństw, dla siebie i dla tej planety. Covid rozpoczął swą podróż jako wirus, dzięki zarazie mutował, dziś kończy jako test IQ. Czy istnieje lekarstwo na pandemię zdrowia psychicznego, z którą zmaga się świat?
Dla większości z nas bardzo trudno jest słuchać; ale tylko słuchając, można się nauczyć.
Nie ma żadnej wiedzy, która wydaje się wystarczająca, aby rozwiać tajemnicę naszego pojawienia się tutaj, i cokolwiek wiesz, w cokolwiek wierzysz, cokolwiek zrobiłeś lub masz nadzieję zrobić, masz ten moment świadomego życia do rozważenia w tym momencie. Masz tę minutę, tę godzinę, ten dzień, one już nigdy nie powrócą.
Good to have you back here, on the internet. Time flies when you have time, we usually say here in the USA. How much time did we all have last year – everybody KNOWS. What did help you to survive was and always will be: Music. For us, your readers are those texts, your blog, and ingestion of other readings, poems, songs, you name it. Please do not stop writing, stay on that path. It’s not easy, but what good comes from a luxurious, comfortable “All-inclusive” VACATION? So let us immerse into your texts, your visions. And then we all can survive all that pandemic madness.
Thank you for the words that have revived in me the hidden rays of faith in man.
We live in a world of absurdities. It is too late to distinguish what is real from what is just a projection of a crazy mind. Peter Gabriel in 1986 played: We Do What We’re Told (Milgram’s 37) but there is still hope, we have a chance, we can get out, we can be free like a leaf in the wind! There is one road to all of this, that is mindfulness.
Thanks for your wise words and Hope. After all, we humans have always found a way out of the Cave. There is a light of Hope and Love!
Yes, Love prevails. All you need is love, love is all You need.
Thanks again.
I wish to you and me to be like that
LEAF…
When the time comes.
When is that time? It is not known. Now there is only one way: mindfulness.