Wolne, weekendowe dni z dala od pracy to nie muszą być tylko domowe porządki czy nadrabianie tygodniowych zaległości. Czasem to coś więcej – wspólna decyzja, by zostawić wszystko i pójść razem w stronę światła. Kultura jest celebracją życia.
Minęło już kilka dni od tamtego wieczoru, a jednak obraz tamtej chwili wciąż wraca – cicho, bez nachalności, jak światło, które wtedy wszystko zaczęło. To był piątek, 21 marca. Wieczór, który rozpoczął się od światła – i to niekoniecznie tego nad sceną, choć i ono miało później swoje znaczenie. Zanim zapadła teatralna ciemność, zanim rozbrzmiały pierwsze dźwięki i na scenie pojawiły się cienie dawnych bogów, światło opowiadało swoją własną historię – na ulicy. To był jeden z takich momentów, w którym dzień nie kończy się gwałtownie, ale łagodnie przechodzi w coś innego. Światło zmienia wtedy miasto. Wypełnia szczeliny między wieżowcami, kładzie się miękko na szybach. Nie błyszczy, nie oślepia. Jest jak zaproszenie. Do zwolnienia. Do zatrzymania się. Do uważności.

Ulicami Chicago chodziliśmy tysiące razy, ale tamten wieczór należał do wyjątkowych, coś w czasoprzestrzeni się przesunęło. Może to powietrze? Ulice wydawały nam się spokojniejsze. Zanim przekroczyliśmy ulicę Randolph kierując swe kroki do Harris Theater, zanim na scenie pojawił się Krishna, zaistniało coś takiego, bez czego nie byłoby pewnie tego postu.
Miasto – zazwyczaj o tej porze gwarne i pełne hałasu, nieco zwolniło. Grupa fotografów z wycelowanymi obiektywami trwała na posterunku, rozlewało się nieco pomarańczowe światło zachodu, słońce opadało dokładnie między wieżowcami. Chicagohenge. Taki zbieg kosmicznej geometrii i miejskiej architektury, który raz na pół roku przyciąga tych, którzy uważnie patrzą nieco powyżej tego, po czym stąpają. Chodzi o moment. O jego zatrzymanie.
Pośrodku ulicy, pomiędzy jej brzegami, stali ludzie z uniesionymi w górę aparatami, stali w milczeniu. Ich obiektywy skierowane w kierunku przesmyku pomiędzy budynkami przypominały mi modlitwę, uniesione dłonie, nieśpiesznie proszące w ciszy, by nie spłoszyć momentu, o ten najlepszy z możliwych kadrów. Przechodząc obok, poczułem, że w jakimś stopniu jestem z nimi. Też czekam na chwilę, na moment spotkania. Ze sztuką. Z pytaniem. Z sobą samym.

„Children of Dharma” nie jest spektaklem, który ogląda się z dystansu, z pozycji widza analizującego ruchy, światło i kompozycję. On wciąga – powoli i niepostrzeżenie. Tak jak ogień, który najpierw daje ciepło, a potem przykuwa wzrok. Tancerze Ragamala Dance Company, prowadzeni przez Ranee i Aparnę Ramaswamy, nie opowiadają Mahabharaty dosłownie.
Każdy gest to fragment pradawnej historii o przeznaczeniu. Opowieść, która nie szuka naszej zgody. Taka, która przypomina, że czasem miłość prowadzi na pole bitwy, a wolna wola bywa tylko cieniem większego planu. To trochę jak przypomnienie, że coś się wydarzyło – i jednocześnie uczucie, że się tego nie pamięta.
Zaraz na początku z ciemności wyłania się Krishna. Jego obecność nie jest przedstawiona dźwiękiem – ona jest zatańczona. Kroki tancerza są tak powolne, że aż niespokojne. A wtedy rozlega się coś nieoczekiwanego – gardłowy śpiew Huun-Huur-Tu, głęboki jak ziemia, pierwotny, jakby nie miał początku. W tej samej chwili dopełnia go chóralny głos The Bulgarian Voices Angelite. Przestrzeń drży, ale nie od głośności. Od obecności.
W tym momencie świat zewnętrzny znika. Jest tylko scena, światło i rytm. Potem pojawiają się kolejne postacie – Draupadi. Gandhari. Każde z nich niesie opowieść nie przez słowo, lecz przez gest.

Później na zawieszonych tłach zaczęły pojawiać się projekcje – wizerunki bogów, fragmenty starożytnych rzeźb zdobiących wieże świątyń, postacie z opowieści, które zdawały się wyłaniać z cienia. Dzięki nieregularnemu rozmieszczeniu tych płacht, obrazy nabierały głębi – całość zyskiwała niemal trójwymiarowego charakteru, to tak jakby zaglądać w głąb innego świata. Światło grało tu rolę niemal rzeźbiarską. Pojawiające się na podłodze intensywne prostokąty światła, zamieniały przestrzeń sceny w coś więcej niż tylko tło.
W stolicy rodu Kaurawów – Pandawowie zostali zaproszeni na pozornie niewinne spotkanie. Przy stole do gry w kości spotkały się dwa wielkie rody: kuzyni, których różniło wszystko oprócz krwi. Grę prowadzili Kaurawowie, to oni rozdawali karty, to oni rzucali kości. Prawdziwa stawka tej gry nie była materialna.
Tam, w cieniu pałacowych kolumn, Pandawowie przegrali wszystko. Królestwo. Braci. A w końcu i Draupadi – kobietę, królową, dumę. I nie był to tylko moment upokorzenia. To był punkt bez powrotu. Chwila, w której dharma została wystawiona na próbę, a przeznaczenie zaczęło toczyć się jak lawina.

Postacie kobiece pozostają ze mną najdłużej. Draupadi – jej obecność elektryzuje powietrze. Kiedy się porusza, widać w niej historię wszystkich kobiet, które musiały być silne wtedy, gdy świat od nich tej siły nie oczekiwał. W jej tańcu czuć gniew, ale też godność. Ból, który nie staje się słabością, lecz siłą. Gandari – matka. Kobieta, która sama zawiązała sobie oczy, by dzielić los ze ślepym mężem. Jej ciało mówi niewiele, ale to, co niewypowiedziane, unosi się nad sceną ciężarem całych pokoleń.
The night is damp with unspilled blood, the sky hangs low,
clouds of unshed tears drag it closer to earth.
Obok mnie – dłoń mojej żony. I myśl, która pojawia się niespodziewanie: o naszych matkach, babkach, siostrach. O kobietach, które milczą nie z bezsilności, ale z siły. Wszystko, co dzieje się na scenie, przenika duch trzech słów, których znaczenia nie trzeba znać, by je poczuć. Dharma, karma, moksha.
Dharma to ścieżka – nie tyle cel, co sposób bycia w świecie. Obowiązek, ale też uczciwość wobec siebie. Karma to echo czynów – to, co wraca, nawet jeśli już zapomnieliśmy, że to wysłaliśmy. A moksha? To uwolnienie. Z tego wszystkiego. Ze schematów, z cierpienia, z iluzji.
W „Children of Dharma” nie ma moralizatorstwa. Jest cicha zgoda na to, że życie toczy się cyklicznie. Że ludzie przemijają, konflikty się kończą, ciała znikają w popiele – ale droga pozostaje. Niezmienna. I choćbyśmy błądzili, ona wciąż prowadzi tam, gdzie jesteśmy gotowi dojść. Spektakl ten to także rozmowa. O odpowiedzialności.
Muzyka spektaklu nie ilustruje. Ona prowadzi. To nie są tylko dźwięki – to emocje, uczucia, których czasem nie umiemy nazwać. Są chwile, gdy flet unosi się nad sceną jak szept, a innym razem – rytm bębnów przeszywa jak grom. Wtedy się wie, że jest się częścią czegoś większego. Kompozycje twórców – Ranee Ramaswamy, S. Sakthivela Murugananthama i Premy Ramamurthy – są jak duchy starych opowieści. Pojawiają się i znikają, ale zostają w pamięci. Na bardzo długo.
Po wszystkim – po ostatnim geście, po ostatnim dźwięku – teatr rozbrzmiewa owacjami. Ludzie wychodzą powoli. Jakby nie chcieli spłoszyć tego, co właśnie przeżyli. My też wychodzimy na tę samą ulicę. W poszukiwaniu własnej drogi. Dharmy. Słońce już dawno zaszło. Fotografów nie ma. Ale ich kadry zostały. Ocalili je na kartach pamięci. Wtedy pomyślałem – to nie był tak do końca zwykły spektakl. To była opowieść przy ognisku, ale nie taka, którą opowiada się dla rozrywki. Raczej taka, którą szepcze się w nocy – żeby przypomnieć, że życie to nie jest prosta linia. Nie kończy się. To taniec.
„Children of Dharma” nie daje gotowych odpowiedzi. Nie kończy się morałem. Ale zostawia pytanie. Delikatne, ale trudne do zignorowania. Czy jestem wierny swojej dharmie? Czy wiem, gdzie prowadzą moje decyzje? Czy słucham siebie naprawdę – czy tylko tego, czego się ode mnie oczekuje?