Tego dnia kierowca Jigme Dorji, który sprawował opiekę nad naszym bezpieczeństwem na drogach Bhutanu, od rana pracował z inną grupą turystów, a przewodnik Nima Samphal Thukten pożegnał naszą grupę tuż przed wejściem do budynku lotniska. Z cichym mlaśnięciem gumowych uszczelek zamknęły się za nami drzwi, Paro przeszło do historii. Krótka odprawa, kilka chwil oczekiwania, a potem 45 minutowy lot do Kathmandu gdzie miałem poznać swą nową miłość.
W Nepalu czekał kierowca, który rzetelnie ułożył nasze bagaże na dachu busa, dwukrotnie sprawdzając naprężenie sznurka otaczającego walizki i rozdał wodę do picia. Ponad godzinna droga, szarymi, zasypanymi kurzem ulicami do oddalonego od centrum hotelu Gaia Holiday Home położonego w Dhulikhel. Rozpakowałam walizkę, przygotowałem aparat, trochę oczekiwania na posiłek i krótkie rozmowy z chłopakami z kuchni pozwoliły mi odpocząć. Cieszyłem się z widoku za oknem, to był mój czas. Ruszyłem do miasteczka.
W drodze powrotnej zatrzymałem się u przydrożnego fryzjera, który skrócił mi nieco brodę. Zapadał zmierzch. Nieoświetlone ulice szybko pogrążały się w mroku i tym łatwym do rozpoznania lecz nieprzyjemnym poczuciu niedopasowania do czasu i miejsca. Chociaż nie było chłodno to poczułem jak po plecach spłynęła mi zimna kropelka potu.
Starałem się to nowe miejsce porównać do wspomnień z Indii, wyjątkowego smaku powietrza, głosów zwierząt, dźwięków i zapachów, jednak na próżno. Były tak samo silne, a jednak różniły się od tamtych. Dopiero gdy przed powrotem do hotelu odwiedziłem małą, zapomnianą świątynie Shivy wówczas, stare kamienne rzeźby, na nowo ożywiły relikwie wspomnień z Madurai, Mahabalipuram, Kanyakumari. Spokojniejszy i może nieco bardziej przygotowany na spotkanie z wielką cywilizacją Zachodu, wróciłem do hotelu.
Posiłek i sen. Upragniony odpoczynek od wrażeń. Mięśnie nóg rozpoczęły własną rozmowę z ciałem, opowiadając zupełnie inną historię tego co było prawdą, tego co się wydarzyło, a co tylko mi się przyśniło. Zasnąłem.
Dokładnie do tego miejsca,
Bernardo Bertolucci rozpoczynając w Paro w Bhutanie,
pozostawiając za sobą zgiełk Seattle,
doprowadził historię „Małego Buddy”.
Bhaktapur, niezwykłe miejsce, które na długo pozostanie w mojej pamięci i wspomnieniach.
Pobudka i cała ta magia przygotowań do nowego dnia w zupełnie nowym miejscu. Potem wyjście z hotelu i powolna wspinaczka, bo ciało wciąż pamięta co wydarzyło się w Bhutanie. Trafiamy do świątyni tysiąca stopni, świątyni poświęconej Kali, podczas wspomnianego przeze mnie w poście Pierwsze dni trzęsienia ziemi nieomal całkowicie zniszczonej. Wokół zrujnowanego punktu obserwacyjnego, trwające w dziwnej symbiozie z naturą, prace budowlane, najdobitniej zaświadczały o tym wydarzeniu.
Powrót do hotelu tą samą kościstą drogą, pełną kurzu i szybko przejeżdżających motocykli, obiad i już za chwilę mogłem na nowo przekonać się co znaczy Durbar Square. W tym kraju są takie trzy. Ten w Bhaktapur był pierwszym dopóty, dopóki była tu stolica kraju. Wokół niego kwitło życie jak nigdzie indziej. Handel najlepiej rozwijał się tu w XIV wieku, aż trudno dziś odnaleźć prawdziwe dane dotyczące tego miejsca, którego historia jest niemal tak burzliwa jak historie dwu pozostałych królestw jeszcze przed połączeniem się w jeden kraj. W tamtym czasie był to odrębny region zamieszkany w większości przez Hindusów i Newarów, różnili się nawet językiem od pozostałej części królestwa, pokolenia tamtych pierwszych wciąż tu mieszkają.
W tym właśnie starym, lokalnym i chyba najprawdziwszym Bhaktapur zakochałem się jak nigdy wcześniej w żadnym z miejsc, które odwiedziłem. Zakochałem się w ludzkich twarzach, tych zmęczonych, wykrzywionych grymasem bólu, twarzach dzieci tych wiecznie zasmarkanych i z oczyma jaśniejszymi od tysiąca słońc, w twarzach kobiet, sprzedawców i w psach, kotach, a nawet sowach. W ostrym dłutem rzeźbionych w drewnie, ażurowych figurach pawi szeroko otwierających swój ogon, a później wprawną ręką wstawionych w okienne framugi. W takim Bhaktapur zakochałem się i kropka.
Tu o zmierzchu zjedliśmy kolację by późno w nocy powrócić do hotelu w Dhulikhel. Bhaktapur oznacza „place of devotees” (miejsce wyznawców) i takie pozostało przez wieki do dziś. Ze świątyniami objętymi patronatem UNESCO, których odbudowa, zainicjowana przez Niemcy i przy ich ogromnym udziale finansowym, odbywa się tu każdego dnia z zachowaniem rygorystycznych zasad, by używając tych samych materiałów i metod jak przed dziesiątkami lat, spoić ze sobą na nowo rozdrobnione elementy w jedną całość. Taki architektoniczny ekumenizm, po prostu magia.
Dotykając dłonią, wypełnionych po same brzegi historią, drewnianych ornamentów, można przez ułamek sekundy poczuć to, co być może czuli przybywający na targ okoliczni mieszkańcy, przybysze z innych krain, było to pewnie zadziwienie, może zachwyt lecz przede wszystkim szacunek dla sztuki i myśli ludzkiej, jej potęgi. W ciemności wróciliśmy do hotelu. Obok drogi palono ogniska, których światło kładło na pokrytych za dnia kurzem ulicach, długie cienie przechodzących jeszcze gdzieniegdzie ludzi. Czas pożegnań i narodzin.
Ostatni dzień pobytu nie narzucał żadnych planów do wykonania ani też nie obiecywał nie wiadomo jakich zmian w moim życiu. Te ostatnie jednak, znienacka i nieoczekiwanie, dopadły mnie wyłaniając się z miejsca, które wcześniej zaplanowałem odwiedzić w przypadku pojawienia się gorzkiego uczucia rozstania z przygodą.
Poranne wylegiwanie, beztroskie i bezużyteczne, w wygodnym hotelowym łóżku przerwane zostało wizją śniadania, tylko co przygotowanych jajek po benedyktyńsku podanych z gorącą, aromatyczną herbatą masala. Ciemne chmury wylotu, czasu zakończenia podróży, tłoczyły się nad moją głowa niczym ubrania walczące o najważniejszy skrawek przestrzeni w walizce, by zaraz po wyjęciu przypomnieć sobą o miejscach i zdarzeniach, zapowiadając ni to burze, ni to słońce, trzeba coś było z tym zrobić.
W drodze do położonego nieco bliżej lotniska hotelu, by w nim odświeżyć się i przygotować do wylotu, zatrzymałem się raz jeszcze w Pashupatinath Temple, miejscu w którym odkryłem odpowiedź na pytanie: jaki jest sens istnienia? Pośród rozgardiaszu ulicznych sprzedawców oryginalnych nasion rudrakszy, żebraków ciągnących ze sobą cały dobytek i setki białych turystów zapełniających pamięci telefonów kolejnymi zdjęciami tego miejsca, miałem okazję przekroczyć bramę rozdzielającą dwa światy, te same a różne.
Nie ma Nepalu o poranku, radosnego śniadania i głośnego planowania dnia. Jest dzień, który na zawsze pozostanie moim własnym dniem, godnym wypełnienia go kolejnymi wydarzeniami, a jeśli ten wczorajszy nie był jeszcze najlepszy to pora popracować nad tym nowym. Każdego dnia budujemy siebie na nowo, z faktów, z emocji, z rozczarowań, nie warto opuszczać głowy. Należy ją unieść wysoko, uśmiechać się, pozwolić mijać kolejnym dniom, które przyniosą jeszcze kolejne, a potem na końcu skonać z radości. Co za skok! Od śmierci wprost pod niebiosa!
Friedrich Nietzsche, którego na przełomie ostatnich lat wielokrotnie przywoływałem w swoich wpisach, napisał kiedyś tak:
Kto ma po co żyć, wie jak.
Na niewielkim skrawku ulicy, wolnej od wszelkich straganów i przechodniów, przygotowano ku uciesze pątników niewielki parking samochodowy, tam wynająłem taksówkę i wróciłem do hotelu po bagaże. Po zakupie nieprzyzwoitej ilości herbaty, spakowany i szczęśliwy jechałem w stronę Tribhuvan International Airport.
Czułem jak zamykam za sobą drzwi kolejnej klasy, miałem wrażenie, że uczniowie opuścili ławki, a nauczyciel wciąż kończył spisywanie wymaganych przez dyrekcję notatek, teraz lekcja dobiegła końca. Zadzwonił dzwonek, jeśli nie sprawdzę czy wciąż cieszą mnie kolejne źdźbła trawy, kto za mnie to zrobi?
18 lutego zdecydowałem podzielić się z Wami moją pracą domową. Fotografie, kilka zdjęć i sporą ilość słów, nie bacząc na ich późniejsze zrozumienie, przekazałem czytelnikom i „anonimowym” obserwatorom tego bloga z różnych stron świata. Na podsumowanie mojej pracy przyjdzie czas w ostatnim wpisie, a ten już wkrótce, za tydzień.