Koncert zespołu Dżem w Joe's Live 1 lutego 2025 roku przypominał mi wędrówkę przez gęsty indyjski bazar. Z jednej strony morze dźwięków, zapach wspomnień i emocji, z drugiej… ciasnota, niepozwalająca podejść bliżej sceny. I do tego to uczucie, gdy próbowałem przedzierać się przez tłum lekko podpitych fanów, z jednej strony irytujące, z drugiej jednak tworzące niepowtarzalną atmosferę bliskości i wspólnoty.
Joe’s Live to miejsce, które dla mnie ma dwa oblicza. O ile nie mogłem zbliżyć się do sceny tak blisko, jak bym chciał, to nagłośnienie sprawiło, że każdy akord trafiał prosto do serca. Dźwięk niósł się czysto i mocno, niczym echo bębnów odbijające się od murów starej fortecy, dudniąc i wzmacniając serwowane drinki w barach tylko z alkoholem.

Sebastian Riedel na scenie to nowy rozdział w historii zespołu. Godnie zastąpił Macieja Balcara, ale Sebastian, syn legendarnego Ryszarda Riedla, to nie tylko kontynuacja tradycji zespołu – on nadał grupie nowego znaczenia. Jego głos przenikał przez czas, łącząc pokolenia, dodając świeżości i pasji. Pięknie to widać, gdy dumnie stojący w świetle reflektorów gra na gitarze z muzykami, którzy kiedyś podobnie jak on teraz, uczestniczyli z jego ojcem w tym muzycznym nabożeństwie.
Ten koncert był dla mnie nie tylko muzycznym wydarzeniem, ale też podróżą w czasie. Po raz pierwszy spotkałem się z muzyką Dżemu wiele lat temu w Białymstoku podczas serii koncertów „Jesień z Bluesem”. To tam po raz pierwszy widziałem Ryszarda Riedla – charyzmatycznego w gługim płaszczu i kapeluszu, pełnego emocji, z głosem, który zapadł mi w pamięć na zawsze. Porównując tamte wspomnienia z tym, co zobaczyłem w Joe’s Live, dostrzegam, jak muzyka Dżemu dojrzewała, zmieniała się, wciąż zachowując swoją autentyczność.
Miłą niespodzianką było dla mnie zobaczyć wśród publiczności zarówno bardzo młode osoby, jak i tych w moim wieku, a nawet starszych. Ta różnorodność pokoleń sprawiała mi ogromną frajdę, bo pokazywała, że muzyka Dżemu łączy ludzi niezależnie od wieku. Patrząc na twarze młodszych fanów, czułem, jakby odkrywali te same emocje, które towarzyszyły mi podczas pierwszych koncertów. Starsi z kolei zdawali się przywoływać własne wspomnienia sprzed lat, wspólne śpiewanie refrenów zamieniało salę w żywy pomnik polskiego rocka. Czułem, że każdy z nas niesie swoją historię, a muzyka Dżemu jest nicią, która splata je w jedną, wspólną opowieść.
„Czerwony jak cegła”, „Whiskey”, „Autsajder”, „Harley mój”, „Sen o Victorii”, „List do M” – to tylko niektóre utwory, które mogłem usłyszeć na koncercie, utwory, które zostawiły trwały ślad w polskiej kulturze rockowej, dobrze minionych lat. I chociaż wiem, że ten czas minął bezpowrotnie, to jednak była to moja kolejna cegiełka, by zobaczyć cię „Całą w trawie”. Każda z tych piosenek to jak kartka z pamiętnika – dźwiękowy zapis emocji, chwil, które mimo upływu lat wciąż żyją w sercach słuchaczy.
Ryszard Riedel zmarł 30 lipca 1994 roku. Jego duch przetrwał w dźwiękach, które do dziś poruszają serca fanów.
Choć fizycznie od sceny dzieliła mnie spora odległość, to duchowo byłem bliżej niż kiedykolwiek. To nie dystans się liczy, ale doświadczenie, które zostaje w sercu.

I jest jeszcze coś, czego nie mogę zapomnieć i trzeba o tym napisać. Przed głównym daniem, był mały podwieczorek – support w postaci zespołu VESELOVSKY z charyzmatycznym i odważnym Teo na wokalu. Jeśli miałbym nie wspomnieć o nich, to byłaby to ogromna niesprawiedliwość, bo zaskoczenie było ogromne i bardzo miłe. Dawno ich nie słyszałem, a ich powrót na scenę przywołał we mnie świeżą falę wspomnień. VESELOVSKY gra naprawdę bajecznie, ich energia była jak rozgrzewający promień słońca przed burzą emocji, którą za chwilę miała przynieść muzyka Dżem. Przyznam się, że dobrze mi było pokiwać się w rytmie ich utworów, które zaskoczyły lekkością i pewnym muzycznym luzem, doskonale wprowadzającym w klimat wieczoru.

W tym tygodniu, proszę Państwa, double feature, czyli dwa wpisy, bo jeden to za mało.
Gdy podano ostrzeżenie o bardzo niskich temperaturach, zrozumiałem, że pora to jakoś przeżyć. Muzyka stała się dla mnie jak ciepły koc w zimowy wieczór (Blanket by Jeff Beck featuring Imogen Heap), otulający wspomnieniami i dźwiękami, które rozgrzewają duszę bardziej niż kubek gorącej herbaty z imbirem. To był moment olśnienia, kiedy zrozumiałem, że koncerty to nie tylko wydarzenia muzyczne, ale i sposób na przetrwanie chłodnych dni, na utrzymanie płomienia emocji, który ogrzewa duszę, niezależnie od pogody.
Mówi się o “Dżemie”, że to “polscy Roling Stonesi”, a przeciez na początku nie mieli stałej bazy, składu, a nawet nazwy.. Dopiero “skazany na bluesa” R. Riedel, charyzmatyczny lider “Dżemu”, z ostrym brzmieniem gitar, poetyckimi tekstami i ciepłą barwą głosu, uczynił zespół sławnym i wyjątkowym. Od kwietnia 2024 dołączył Syn Ryszarda, więc od charakterystycznego nazwiska nie ma odwrotu, a wraz z nim ważne i ponadczasowe przesłania. Bo w życiu piękne są tylko chwile…
Zasyłam serdeczności
„Dżem” to rzeczywiście fenomen na polskiej scenie muzycznej – surowy, autentyczny i pełen emocji, tak jakim powinien być prawdziwy blues. Porównywanie go do Rolling Stonesów wciąż często się jeszcze zdarza, lecz zespół poszedł swoją drogą i stworzył unikalne brzmienie, które z miejsca rozpoznaje każdy fan.
Riedel nie tylko nadał zespołowi twarz i duszę, ale zbudował lata temu pomost, pomiędzy muzyką a pokoleniem, które odnajdywało w jego tekstach własne historie. To że Sebastian teraz kontynuuje tę muzyczną opowieść, tylko pokazuje, jak głęboko „Dżem” wrósł w polską kulturę.
Pozdrawiam