W miarę upływającego czasu umysł nie chce działać jak kiedyś. Na dalszy plan spycha, choćby najmniejszą, ochotę na wspólne przebywanie. Marazm ten wynika z otaczającego mnie środowiska, do tego dochodzą lata wychowania w dusznych oparach socjalizmu. Życia, którego przecież nie wybrałem.
Kilka tysięcy osób już wie co wydarzyło się pierwszego dnia muzycznego tour w Kansas City, a potem kolejno: Denver, Oakland, Sacramento, Phoenix, Las Vegas, Seattle, Los Angeles, Dallas, Miami. W miastach na mapie północnoamerykańskiej trasy koncertowej Rogera Waters’a Us + Them. Szczęśliwi ci co uczestniczyli w muzycznej uczcie w Chicago. Mistyczny obrządek obmywający szary kurz codziennego życia nasiąkniętego pomyjami politycznych wypowiedzi będzie dostępny w trakcie kolejnych koncertów: w Milwaukee, Detroit, Washingtonie, Filadelfii, Nashville, Cleveland, Bostonie, a na zakończenie w Kanadzie.
Przed miłością nie można uciec nawet jeśli ktoś mieszka bardzo daleko stąd, kończy 73 lata i staje się uchodźcą. Uchodźcą przed samym sobą, uchodźcą na królującym badziewiem, po obu stronach Oceanu, muzycznym rynku, a może po prostu uchodźcą… Taką też sceną zaczyna się koncert.
W świetnie klimatyzowanej, pulsującej ciekawością sali, drżącej przed tym co za chwile ma się wydarzyć, na wielkim ekranie rozciągniętym tuż za rozstawioną olbrzymią sceną wyświetlany jest obraz, film. Kobieta w chustce siedzi tyłem do wielotysięcznego tłumu. Przed nią rozciąga się bezgraniczna przestrzeń wody, hen, po sam horyzont, ona czeka.
Publiczność żywiołowo reaguje na każdy dźwięk płynący z głośników, tego doskonale nagłośnianego miejsca. Słychać najmniejszy szmer lotek w skrzydłach przelatujących mew, ich krzyk, ich głosy, ich nawoływanie. Kobieta z lekko pochyloną głową wciąż patrzy przed siebie. Z głośników zaczynają docierać inne dźwięki, śpiew, zdecydowanie orientalny, kobiecy głos. Wypełniona po brzegi wielotysięczna hala na ułamek sekundy ucicha. Na olbrzymim ekranie po prawej stronie pojawiają się chmury, nadciąga sztorm, a może burza. Sala milknie, gasną światła, to nie sztorm. Ciemne chmury nabierają koloru, stają się krwisto czerwone…
„marzyłem, że pożegnam się z moim dzieckiem
kiedy po raz ostatni spoglądała na morze
wędrując przez marzenia, zanurzona po kolana w ciepłych oceanicznych falach…
…poszukaj horyzontu
tam znajdziesz moje dziecko
na brzegu
kopiące w piasku w poszukiwaniu zagubionego łańcuszka, a może kości
przesypujące plażowy piasek w poszukiwaniu najmniejszego śladu, co raz zmywanego falą.”
Słychać uderzenia wskazówek zegara, dźwięk przesypujących się monet, śmiech, wybuch, światło, krzyk! Speak to Me W niebieskawej poświacie rozświetlonego ekranu na scenie widać sylwetki muzyków i jego, Roger Waters. Tak wyglądał początek koncertu wyjątkowego, który już teraz można zaliczyć do tych, które należy przeżyć zanim odejdzie się z tego świata. Roger Waters w doskonałej formie, powraca z piątym studyjnym albumem solowym, a prawie po 25 latach albumem muzyki progresywnej, przemyślanej, mocnej – Is This the Life We Really Want? Płyta doskonale wpisuje się w polityczny klimat obecnych czasów. Waters nie przesadza, sącząc do mikrofonu słowa zaczynające się na s… i f… jak wiele świetnych albumów tak i ten oparty jest na pewnej idei, opus operandi, takiego Rogera Watersa cenię najbardziej. Czy to jest życie, którego naprawdę chcemy? – to trafny tytuł, to pytanie, które pora zadać wyglądając zza wygodnego okna/ekranu, telewizyjnych wiadomości.
Część pierwsza koncertu to między innymi utwory z albumów: Ummagumma, Dark Side of the Moon, The Wall, Is This the Life We Really Want? – czuć było, jak napięte do granic możliwości, emocje publiczności, oczekiwały na eksplozję tego co miało wydarzyć się po przerwie. Cichnie muzyka, na ekranie pojawiają się złożone z białych, łatwo rozpoznawalnych cegieł, ogromne litery. Na czarnym tle wyraźnie układają się w jeden wyraz: RESIST Publiczność wychodzi, zaczyna się przerwa.
Zapalają się czerwone światła ostrzegawcze, zaczynają wyć syreny. Na oczach wielotysięcznego tłumu wewnątrz hali, niejako w powietrzu, rodzi się z niczego dobrze znana milionom sylwetka budynku z dymiącymi kominami. Na murach elektrowni Battersea wyświetlane są animacje. Wśród nich ta, która prezentuje wymiotującego Donalda Trumpa, prezydenta Stanów Zjednoczonych, są też niektóre słowa utworu Pigs (Świnie). Pojawiające się obrazy, doskonale zgrane z dźwiękiem, stanowią niezwykle trafny opis obecnych wydarzeń politycznych. W USA i Polsce. Pewnie nieliczni tylko, wśród błyskających na ekranach fragmentów filmów, rozpoznają Obóz Zagłady Auschwitz oraz jedną z hut w Bytomiu. Część druga koncertu dobiega końca. Przed sceną wyrasta laserowy pryzmat, a cuda techniki sprawiają, że czarno-biała sylwetka Rogera Watersa urasta do niebotycznych rozmiarów, a ten zaczyna śpiewać: Czy jest tu jeszcze ktoś, kto pamięta Verę Lynn? Sekundy potem, pacyfistyczny hymn: Oddajcie z powrotem chłopaków rodzinom!
Zatem jest już jasne co wydarzyło się w United Arena, co było i jak było podczas koncertów w Chicago. Dziś starałem się namówić Czytelników by przeżyli to ze mną raz jeszcze lub innych namówić do uczestnictwa w nadchodzących koncertach. Skoro ten jeden już za nami, gdy dokonało się… Mam nadzieję, że znajdą się też i tacy, którym to będzie mało, a pośród ferii barw i dźwięków podczas koncertu, odnajdą głęboko ukrytą odpowiedź na pytanie zawarte w tytule najnowszego krążka Watersa.
Chcę podsumować to co słyszałem i widziałem. Jeśli spotkam się z opinią, że to muzyczne wystąpienie Watersa było zbyt polityczne, to poczuję się niezmiernie zażenowany poziomem muzycznej edukacji mego adwersarza. To oznacza tylko jedno – rozpoznam bez wysiłku kto wcale, od ponad pięćdziesięciu lat, nie wsłuchiwał się w to, o czym pisał i co śpiewał lider zespołu Pink Floyd.