Mam cholerny dystans do prawie wszystkiego. Dodatkowo okazało się, że nigdy nie wyrosłem z bajek i baśni. Gdy daleko, tam na horyzoncie zaczyna pojawiać się charakterystyczne zaokrąglenie to niechybny znak, że rozpoczyna się przygoda.
Dziś będzie o przygodzie wyjątkowej, która miała miejsce nie na lądzie, nie na wodzie lecz w powietrzu. Będzie o naszym mieście z perspektywy ptaka. Korzystając z niedawnej wizyty wyjątkowej pisarki, o której między innymi napisałem w poście zatytułowanym biało-czarna Polska, chodzi o Olgę Tokarczuk, post rozpocznę cytatem z jej książki:
…Miasta w rozpadzie, miasta w rozkwicie, miasta chylące się ku rzekom, wrośnięte głęboko w ziemię i te zbudowane na piaskach, delikatne jak struktury pleśni. Miasta opustoszałe, zniszczone i miasta odbudowywane na cmentarzach, w których potem ludzie żyją tak, jakby umarli. Miasta podzielone na pół, balansujące na jedynym moście, kamiennym języczku u wagi…
Olga Tokarczuk „Dom dzienny, dom nocny”
Postanowiłem samemu przekonać się czy Chicago wygląda tak jak te miasta z jej opisu. I wiecie co, teraz chciałbym Was o to zapytać. Czy Chicago chyli się ku rzece? Czy skrzydła anioła rzucają nań cień? Czy to miasto w którym ludzie żyją tak, jakby umarli? Nie znalazłem odpowiedzi liczę więc na Was, na komentarze.
Zauważyłem za to, że ulice wypełnione wolno przesuwającą się magmą świateł latarni i aut, tworzą niewyobrażalne struktury. Ażurowe rusztowania podtrzymujące całość w trójwymiarowym opisie przestrzeni. Pozbawione czasu zmieniają się przed obiektywem niczym kolorowe kawałki za szkłem dziecięcego kalejdoskopu. Pojawiają się i zaraz nikną, przypieczętowane dodatnim i ujemnym obciążeniem spojrzeń. Tam na dole nie spodziewają się bym ich ujrzał, ja nie oczekuję od nich tego samego. Jest tylko jeden moment gdy dystans pomiędzy mną, a miastem zmniejsza się, maleje, daje złudzenie że potrafię go dotknąć. To wtedy gdy pilot wykonuje manewr skrętu, samolot przechyla się w żądanym kierunku i zdaje się, że skrzydło, a ja wraz z nim, dotykam ulic, wieżowców, ulicznych świateł.
W dole, samotne maszty żaglówek, radośnie kołysząc się wracają do bezpiecznej przystani. Za każdym razem — niewiarygodnie piękne uczucie wolności.
Miasto budzi respekt przed tymi, którzy je zaprojektowali, ogromne, rozciągające się od wschodu do zachodu. Przywołuje smutek tych, którzy już go nie zobaczą gdy przeminą. Po jednej stronie witają noc, po drugiej zaledwie zdejmują kapelusze przed ostatnimi promieniami słońca.
Dystans, niczym dotknięcie czarodziejskiej różdżki, usuwa różnice w kolorze skóry, rozmywa kształty brył kościołów i uniemożliwia odczytanie haseł z transparentów protestujących. Może tylko ktoś mi wytłumaczy dlaczego mordujemy to co tak ukochaliśmy? Czuję się nienasycony. Świat jest przepięknym miejscem, już ani trochę nie boję się śmierci.
Piękny dystans. Zapomniałam o tym słowie. Używam oddalenia. Miasto mnie zadziwia i przyciąga. Uważam je za własne, przytulające się bokiem do jeziora. Jakoś współmiernie, nie przenikająco. A zdjęcie skrzydeł lotnych z jaskinnym odbitym światłem zapada w serce. Dziękuję. To dobrze, że się nie boisz.
Dziękuję Małgorzato za poświęcenie kilku minut. Dystans jak dystans, powinno się zawsze go mieć 🙂 Dystans do siebie, dystans do innych, dystans do spraw, które od nas nie zależą.
Nareszcie!!! 🙂
[…] postawa daje mi coś jeszcze. Nazywam to dystansem o którym pisałem już wielokrotnie chociażby Tu lub […]