Takich tłumów na polskiej imprezie w Chicago dawno już nie było. 69-letnia Maryla Rodowicz – piosenkarka, aranżerka, performerka wciąż zaskakuje siłą i świeżością pomysłów.
Po raz pierwszy Maryla Rodowicz odwiedziła Chicago w roku 1978, ostatni raz była tu prawie osiem lat temu. Koncertem minionego weekendu przypomniała swoim fanom największe przeboje w karierze scenicznej, nie zabrakło także piosenek coverów polskich disco-bandów i tym fanom sprawiła niemałą radość.
Rodowicz rozpoczęła spotkanie z polonijną publicznością utworem „Kasa i sex”, by kontynuować poprzez „Sing, Sing”, „Rozmowa przez ocean”, „Wielka woda”. Z albumu „Marysia biesiadna” piosenkarka zaprezentowała dwa utwory: „Hej, sokoły” oraz „Przybyli ułani pod okienko”, podkreślając tym swoją formę i zapraszając widzów pod scenę do wspólnej zabawy. Najbardziej oczekiwanymi utworami tego wieczoru były: „Wsiąść do pociągu”, „Małgośka” i „Niech żyje bal”.
Podczas wykonywania piosenki „Dziś prawdziwych cyganów już nie ma” artystka zaprosiła rozognione panie na scenę, by i te mogły zatańczyć razem z nią; nie trzeba było długo czekać, gdy panie zjawiły się tuż obok niej i zgrabnie zaintonowały refren, nie szczędząc podeszew butów, gdy poruszały się w rytm utworu.
Na uwagę zasługuje praca oświetleniowca, który tym razem przyjechał wraz z zespołem, i trzeba przyznać, że jego umiejętności wielce się wokalistce przydały. Miłym akcentem podczas niedzielnego koncertu było wspólne wykonanie „sokołów” z polonijnym klubem motocyklowym „Sokoły”.
Na koniec koncertu pojawiły się nieśmiertelne już „Kolorowe jarmarki” oraz dwie z najbardziej w ostatnich latach popularnych piosenek promowanych przez polskie stacje radiowe: „Jesteś szalona” oraz „Ona tańczy dla mnie”. I to był zapewne klucz do sukcesu, a i metoda ściągnięcia tak wielu młodych.
Słynąca z przedziwnych i kolorowych strojów Rodowicz nie zawiodła nikogo. Raz niczym obskubana kurka trzpiotka, innym razem jak Myszka Miki, piosenkarka zmieniała stroje jeden za drugim, choć największym powodzeniem cieszyły się jednak jej kapelusze, szelmowsko noszone na długich blond włosach, wciąż pozostających image artystki.
Zmęczona po półtoragodzinnym koncercie, zasiadła do składania autografów i trzeba przyznać, że dała sobie radę z tysiącem imion i życzeń, które dzielnie wypisywała na okładkach książek i płyt.